„Zwiastunka” to debiut literacki Bartosza Sztobryna. Autor jest filozofem z wykształcenia, co kładzie się wyraźnym cieniem na całą książkę.
„Zwiastunka” to debiut literacki Bartosza Sztobryna. Autor jest filozofem z wykształcenia, co kładzie się wyraźnym cieniem na całą książkę.
Chwytam z biurka egzemplarz Nocnych autorstwa Pawła Matei, zabieram go ze stosu innych książek: tych przeczytanych albo tych, które na swoją kolej jeszcze ciągle czekają. Chcę już odejść i ruszyć do lektury, ale oto spod egzemplarza, który już wziąłem do ręki, wyłania się raptem Inferno Augusta Strindberga. Dostrzegam je wyraźnie na biurku – polskie wydanie z tą niebieską okładką przyozdobioną pracą Odilona Redona. Na rysunku francuskiego artysty widnieje pająk: nieduży, niepozorny, jakby zatrzymany we frywolnym ruchu, wsparty na swoich długich i cienkich odnóżach, ale mimo swojej maleńkości i uśmiechu, jaki rysuje się na jego twarzy – bo ten pająk bezsprzecznie posiada twarz – tkwi w nim coś niepokojącego. Zdaje się też niemal stworzony na okładkę Inferna, schizofrenicznej powieści, która stanowi fascynujący zapis popadnięcia w obłęd i labirynty własnych rojeń, która zrodziła się w umyśle chorym i równie przenikliwym, prawie że genialnym.
Do bohaterki dzisiejszej recenzji podchodziłem jak do debiutu, więc byłem szczególnie wyczulony na każdy, nawet najmniejszy błąd – edytorski, w narracji, w fabule itp. Wychodzę z założenia, że początkujący (czy to autorzy piszący w nowych klimatach, czy debiutanci) powinni być dokładnie rozliczani z każdego, nawet najmniejszego błędu. Konstruktywna krytyka to najlepsze, czym możemy im pomóc stać się lepszymi. Zacznijmy jednak od początku.
Tym skromnym haiku witam Was w recenzji drugiego tomu cyklu „Zapiski Stali” Arkadego Saulskiego, czyli Pani Ciszy. Po raz drugi zawitamy do Nipponu, choć tym razem w inną jego część, oddaloną od tej z pierwszego tomu, dzięki czemu poznamy zupełnie inne, równie piękne miejsca.
Ostatnimi czasy Wydawnictwo IX zaczęło wypuszczać nie tylko powieści oraz antologie, ale również wzbogaciło swoją ofertę o pozycje popularnonaukowe. Patrząc na fandom, jak i poza jego granice, może się okazać to bardzo dobrym ruchem z ich strony, zwłaszcza że biorąc pod uwagę tematykę książek, wydawnictwo nie odchodzi od swoich korzeni, szczególnie w dziedzinach grozy lub mrocznych historii. Kolor śmierci, odcień grobu, czyli 50 odcieni morderczej zieleni jest jedną z dwóch pozycji popularnonaukowych wydanych ostatnio przez IX; druga z nich prawi o zombie, ale nie ona powinna interesować nas w tej recenzji. Autorka, Wiktoria Król, jest znaną pasjonatką XIX wieku i okresu wiktoriańskiego w krajach anglosaskich, prowadzi blogi i pisze artykuły. Dwa z nich możecie znaleźć w Białym Kruku (numer 4 i 16), więc z jej twórczością oraz stylem byłem już zaznajomiony. Przyznaję, że na książkę czekałem niecierpliwie od czasu, gdy tylko ją zapowiedziano, raz z powodu autorki, dwa, bo jednak stworzenie książki o tylko jednym kolorze intryguje. Choć później okaże się, że to tylko pierwszy stopień do omówienia szerszego zagadnienia.
Przychodzi moment, kiedy Biwia musi wyrzec się tego, kim była, zostawić bliskich, opuścić rodzinny dom i wyjść naprzeciw nowemu życiu, które czeka na nią na wyspie Lędo. Młoda adeptka, pod okiem Starej Wiedmy, poznaje tajniki ziołolecznictwa, uroków i świata słowiańskich demonów. Jej szkolenie jednak zostaje wkrótce szybko przerwane, a dziewczyna, czująca swoje niepełne przygotowanie, musi stawić czoła wielu problemom – zarówno prywatnym, społecznym, jak i politycznym.
Jak pewnie łatwo się domyślić „Polowanie” to debiut książkowy autora, jednakże nie trzeba się go obawiać, bo autor daje radę.
Klimaty dalekiego wschodu, a zwłaszcza Japonii, fascynują sporą grupę czytelników w naszym kraju. Znacząco przyczyniły się do tego seriale animowane anime, puszczane na legendarnym już kanale Polonia 1, albo kultowy serial „Szogun” z 1980 roku, stwarzając z dzisiejszych trzydziestolatków (między innymi autora recenzowanej książki, jak i samego recenzenta) pierwsze pokolenie, które masowo złapało japońskiego bakcyla. Dlatego klimaty kraju kwitnącej wiśni zmieszane z polskim piórem zaintrygowały mnie. Choć zdaję sobie sprawę, że w przypadku Arkadego Saulskiego ta fascynacja sięga głębiej poprzez powiązania rodzinne, o których nie raz w swoich wypowiedziach wspominał.
Wyobraźcie sobie, że żyjecie w świecie, gdzie bogowie schodzą między ludzi. Razem piją, czasem uderzają w konkury do pięknych i nadobnych panien, czasem jak rasowy Zeus muszą ulżyć potrzebom, ale jednak zapewniają światu porządek i wszystko toczy się swoim torem. Lepiej lub gorzej, ale idzie przywyknąć. Są także Naukturowie, mroczne bóstwa, kojarzące się raczej z mniej przyjemną częścią egzystencji. Ot, wampiry, demony i inne „złe dżedaj”.
Morowa Dziewica. Bisurkania. Mokosza. Zmora. Rusałki. To jedne z wielu fantastycznych postaci, na których spotkanie wyrusza czytelnik wespół z bohaterami Żertwy. Choć zdarzają się pozytywne wyjątki, to jest ich naprawdę mało – w opowiadaniach niebezpieczne konfrontacje znacznie przeważają i często mają przerażające konsekwencje dla śmiertelników nienależących do słowiańskiego świata natury i demonów.