W drodze do New Hope – Recenzja „Czarnej Łzy. Półcień”, autorstwa Marty Kirin, na głosy spisana

Czarna Łza. Półcień Marty Kirin to jej debiutancka powieść fantastycznonaukowa, wydana w formie selfpublishingu. Opowiada ona o konflikcie dwóch ludzkich frakcji – religijnych Czatujczyków oraz Imperium Newarii dokonującego inwazji na Czatusję. Akcja toczy się na stacji orbitalnej New Hope, gdzie tytułowa Czarna Łza, czyli bojownicy o wolność Czatusji prowadzą partyzancką walkę, dokonując zamachów bombowych na Newarczyków.

Już na początku poznajemy młodego Newarczyka, Cadena Wardicka, wrogo nastawionego do Czatujczyków, pracującego w warsztacie na stacji New Hope. Caden boi się, że w ostatnim ataku bombowym ofiarą mogła paść jego matka, pracująca w rejonie wybuchu. Na szczęście w komunikacie nie pojawiło się jej nazwisko. Na samej stacji zaczyna wrzeć. Mieszana załoga obu nacji nie dogaduje się zbytnio ze sobą, a Czatujczycy są traktowani jak obywatele drugiej kategorii. W tle mamy związek terrorystki z Newarczykiem, a większość historii to dramaty i przeżycia wewnętrzne ludzi zaangażowanych w organizację partyzantki, i tych próbujących ich ścigać. Jest też trochę polityki opisywanej z punktu widzenia różnych bohaterów, lecz pozostaje ona w tle i nie widzimy działających osób na najwyższych stanowiskach, poruszających siłami, jak pionkami na szachowej tablicy.

Czarną Łzę. Półcień przeczytało na raz dwóch naszych redaktorów, czyli Karol Ligecki, fan klasycznego hard SF i Grzegorz Czapski z bardziej liberalnym, by nie powiedzieć, eklektycznym podejściem do gatunku.

Karol: Czytając tę powieść miałem wrażenie, że w zasadzie mogłaby się dziać w dzisiejszych czasach, choćby w Afganistanie, czy innym państwie w stanie zbrojnego konfliktu, gdyby implanty zamienić na noszone zewnętrznie urządzenia, a akcję przenieść z bazy w kosmosie do tej na ziemi. Fantastyki naukowej jest tu jak na lekarstwo i to raczej w formie właśnie rekwizytów, nie mających większego wpływu na akcję. Można je usunąć i fabuła dalej miałaby sens. 

Grzegorz: Połowicznie się z tobą zgodzę. Fakt, elementy technologii i urządzeń przyszłości są w powieści bardziej jako rekwizyt. Może to spowodować kręcenie nosem u fanów starego, dobrego hard SF. Weźmy jednak poprawkę na to, że Marta Kirin idzie drogą socjologicznego SF, z wyraźnymi odniesieniami do współczesności i komentarzami do nich. Coś, co uprawiali niegdyś klasycy gatunku, jak chodźby Janusz A. Zajdel. W Czarnej Łzie autorka zadaje dość szerokie pytanie o emigrację, konflikt dwóch kultur i wpływ religii na relacje międzyludzkie. Gdy rozerwiemy wszystkie warstwy stacji New Hope (metaforycznie oczywiście), to dostrzeżemy, że to jest główny wątek całej powieści. Wystarczy spojrzeć teraz za okno, przejść się ulicą, bo problemy poruszane w książce mamy na wyciągnięcie ręki. Nie uciekniemy od tego, a tak możemy nad tym pomyśleć w “kontrolowanym” środowisku.

Karol: Biorąc pod uwagę, że nie jestem fanem socjologicznego SF, czegoś mi w tej powieści zabrakło. Jakiegoś oryginalnego pomysłu – tematu przewodniego, czego poszukuję i oczekuję od fantastyki naukowej.

Grzegorz: Jak już pisałem, dla mnie temat przewodni jest dobry i może unieść ciężar powieści. Oczywiście, jest bardziej uniwersalny i bliski naszym realiom niż oryginalny, jednak i na takie dzieła jest miejsce w literaturze. Bo konflikty kultur zdarzały się i będą się zdarzać. A autorka, która skończyła mongolistykę i tybetologię, ma na ten temat wiedzę. Zwłaszcza pod kątem Tybetu.

Karol: Przyjrzyjmy się stronie językowej. Widać, że autorka dopiero zaczyna swą przygodę z prozą. Wiele z tajemnic, nazw własnych i sytuacji od początku nie wyjaśnionych, zaciekawia i zachęca do poszukiwania odpowiedzi, ale też zwyczajnie powoduje zamęt. Dość często, w moim odczuciu, szczególnie w dialogach pomiędzy poszczególnymi wypowiedziami autorka serwuje nam zbyt wiele detali świata i dużą dozę przemyśleń bohaterów, które razem psują nieco rytm i wybijają z odbioru rozmowy. Z pewnością z czasem Marta dopracuje swój styl, dzięki czemu jej prozę będzie się czytać płynniej, niestety Czarna Łza jest trochę zbyt przegadana, przeładowana światotwórczymi elementami wrzuconymi, zdaje się, na chybił-trafił w tekst. W połączeniu z czasem niezgrabnie jeszcze zbudowanymi zdaniami oraz powoli rozwijającą się akcją, czytanie zwyczajnie mnie zmęczyło.

Grzegorz: Myślę, że trochę przesadzasz, jeśli chodzi o nazwy własne. Akurat ich użycie, albo jest potem wytłumaczone, albo można się ich domyślić z kontekstu. Nie uciekniemy od nich, bo autorka chciała stworzyć bardzo wyraźny kontrast pomiędzy kulturami i pokazać ich bogactwo oraz ciemniejszą stronę. Oddam ci jednak sprawiedliwość i przyznam, że słownik na końcu, właśnie z nazwami własnymi, nieważne, czy czatuskimi, czy newarskimi i ich znaczeniem, by się przydał. Pamiętam, że taki zabieg zawsze stosował Marcin Przybyłek w swojej sadze Gamedec

Co do kwestii językowej. Nie jest źle, czyta się dobrze, ale rzeczywiście od czasu do czasu sam natrafiałem na zdania, które osobiście bym przeredagował lub podzielił. Miejmy jednak na uwadze, że to debiutancka powieść autorki, której warsztat rozbudowywał się wraz z pisaniem. Biorąc do porównania opowiadanie, które opublikowaliśmy w Kruku, to widać tego efekty. Jednak osobiście przeprowadziłbym jeszcze jedną redakcję, by doszlifować całość. Bo niestety, mimo ważnego tematu i ciekawej fabuły całość traci przez drobne, ale liczne niedociągnięcia. Kibicuję jednak Marcie Kirin i wierzę, że w następnej części to poprawi.

Karol Ligecki i Grzegorz Czapski