Wywiad z Arturem Urbanowiczem

Artur Urbanowicz. Fot. Justyna Wasiniewska

Artur Urbanowicz (ur. 20-04-1990 w Suwałkach)

Pisarz literatury grozy. Z wykształcenia matematyk, z zawodu korpo szczur (jak sam o sobie pisze) i wykładowca akademicki, z charakteru chorobliwy perfekcjonista. Smykałkę do tworzenia rozmaitych historii odkrył w sobie jeszcze w dzieciństwie i pierwszą powieść napisał w wieku czternastu lat. W opowieściach nie stroni od wątków obyczajowych i skłaniających do głębszych przemyśleń. Wnikliwy obserwator i słuchacz. Wychodząc z założenia o rozrywkowej funkcji literatury, w tekstach stawia na lekkość, chce bawić i manipulować czytelnikiem oraz obowiązkowo na końcu zaskoczyć.

Biały Kruk: Czy sam bałeś lub boisz się ciemności?

Artur Urbanowicz: Jako dziecko – oczywiście, choć już wtedy ciągnęło mnie do historii z dreszczykiem – „Scooby Doo”, „Chojrak – tchórzliwy pies”, cykl „Szkoła przy cmentarzu” i serial – nomen omen – „Czy boisz się ciemności” wypełniły sporą część mojego dzieciństwa. Czy boję się jako dorosły? To zależy. Jeżeli wyobraźnia płata figla i nagle przestaję nad nią panować, to tak, zdarza się – na przykład kiedy pływam w jeziorze i nagle najdzie mnie zagwozdka, co może kryć się pode mną w głębinach. Ciemność to nieznane. Ciemność to to, czego nie widać i chcąc, nie chcąc, musimy sobie dopowiadać, co jest w niej ukryte. Nie wiem, czy zauważyliście, ale w chwilach niepewności w jakiejkolwiek kwestii najczęściej z góry zakładamy najgorszy scenariusz, więc strachy odpowiadające nieznanemu zazwyczaj są wyolbrzymione w stosunku do tego, jakie rzeczone nieznane jest w rzeczywistości. Kiedy widzimy, że dwie osoby się na nas gapią i rozmawiają, automatycznie zakładamy, że prześmiewczo nas obgadują. Kiedy widzimy, że nasz partner pisze z naszą przyjaciółką, automatycznie zakładamy, że nas zdradza. Takie przykłady można mnożyć. To ciekawe i zastanawiające. Skąd w nas ten pesymizm, skoro człowiek z natury jest dobry? A może nie należy tego nazywać pesymizmem, tylko głęboko zakorzenionym strachem? A może jeszcze ładniej – potrzebą bezpieczeństwa?

BK: Jacy są Twoi ulubieni autorzy grozy? Albo tacy, którzy najbardziej wpłynęli na Twój styl, wyobraźnię pisarską?

AU: Nie mam autora grozy, który byłby dla mnie wzorem. Uwielbiam powieść „Cmętarz zwieżąt” Kinga, ale inne jego książki wchodzą mi o wiele ciężej. Bardzo podobały mi się „Ruiny” Scotta Smitha, które podchodzą pod horror ekstremalny, ale nie przekraczają pewnej granicy. Przemoc psychiczna zawarta w tej książce, za przeproszeniem, ryje beret o wiele bardziej niż fizyczna. Zawsze powtarzam, że cyklem książkowym, który najpoważniej wpłynął na moje pisarskie rzemiosło, jest „Harry Potter”. Ostatnio go sobie odświeżam i na nowo odkrywam smaczki, których nie zauważałem, czytając go jako zwykły odbiorca literatury. Kurczę, jakie to jest świetne! Rozmach świata, bohaterowie, wiele emocji, rozbudowane intrygi z iście kryminalnym zaskoczeniem na końcu, a także działające na wyobraźnię motywy, których nie powstydziłyby się dobre horrory. Scena w lesie w „Kamieniu filozoficznym”, twarz Voldemorta na potylicy Quirrela, dziennik Riddle’a, który pęta umysł Ginny, głosy ze ścian, dementorzy, wilkołaki, scena w „Zakonie Feniksa”, w której Harry widzi oczami węża, horkruksy, scena w jaskini z żywymi trupami w „Księciu Półkrwi”… Sporo tego. Wielbię tę serię dozgonną miłością, choć dostrzegam również jej wady. Niemniej wybaczam je, bo to jak na razie jedyna książka w moim życiu, od której autentycznie nie mogłem się oderwać. Trudno mi powiedzieć, czy to dlatego, że już od dawna nie czytam dla przyjemności, a wyłącznie pod kątem szlifowania warsztatu bądź w ramach researchu do powieści, nad którą w danym momencie pracuję, czy dlatego, że na lepszą (według mojego gustu) powieść jeszcze nie natrafiłem. Tak czy inaczej – sentyment jest i pozostanie.

BK: Czy horror ma straszyć? Czy ma dostarczać rozrywki, swoiście „bawić” (strasząc, niejako bawi, tego spodziewa się przecież odbiorca), czy zmuszać też do refleksji (np. filozoficznych lub egzystencjalnych)?

AU: Daleki jestem od zero-jedynkowego postrzegania literatury i klasyfikowania jej przez pryzmat funkcji, jakie rzekomo na pełnić. Nigdy, przenigdy nie oceniam horroru – czy to literackiego, czy to filmowego – jako słaby, bo mnie nie przestraszył, bo to trochę tak, jakby moja własna wrażliwość na dane bodźce była wyznacznikiem tego, czego obiektywnie należy się bać, a czego nie. To błąd w założeniach. Moja wrażliwość nie jest i nigdy nie będzie jedyną właściwą, bo strach to odczucie czysto subiektywne, podobnie jak odbiór literatury. Dla mnie jakakolwiek opowieść powinna być przede wszystkim dobra, natomiast elementy gatunkowe powinny stanowić dla niej jedynie dodatek, ozdobnik, aby wiedziało się, na jakiej półce w księgarni powinno się jej szukać. Teraz można zapytać: jak zdefiniować „dobrą opowieść”? Moim zdaniem tak, że łączy oba elementy z Twojego pytania. A więc dostarcza rozrywki i emocji, a także zmusza do refleksji. Wtedy mamy układ idealny. Zwróćmy uwagę – „Król Lew” jest lekki w odbiorze, a mimo to niesie za sobą całe mnóstwo mądrości i zapada w pamięć, jest jednym z największych arcydzieł w dziejach. Co innego na przykład kreskówki Looney Tunes, które są pozbawione jakiejkolwiek głębi i prawie wszystkie odcinki są w nich takie same.

BK: Czy ta szeroko pojmowana niesamowitość w horrorze (duchy, zjawy, okultyzm, satanizm, dziwne byty niemożliwe do prostego zaklasyfikowania) przeraża Cię, czy raczej fascynuje, intryguje lub dostarcza jakiegoś rodzaju rozrywki? A może bardziej przeraża rzeczywistość, to, do czego zdolny jest człowiek, zupełnie bez ingerencji tych mitycznych sił „z zewnątrz”?

AU: W swoich opowieściach opieram się raczej na niesamowitości, bo to ona daje pełne pole do popisu dla wyobraźni, opiera się na wspomnianym przeze mnie nieznanym i niedopowiedzeniu, oraz pozwala na umieszczenie w historii elementów nadprzyrodzonych, a więc sił, bez których pewne zjawiska, a co za tym idzie – rozwiązania fabularne nie mogłyby zajść. To dzięki niesamowitości nie musimy się ograniczać jako twórcy. Jestem osobą wierzącą, więc najbardziej przerażają mnie demony i opętanie. Nigdy nie namówisz mnie na wywoływanie duchów i zabawę tabliczką Ouija. Stronię też od szczegółowego opisywania ludzkiego okrucieństwa i przemocy, niewiele w moich książkach jest krwi i flaków, bo uważam, że podobne zabiegi z tych konkretnych historiach nie są konieczne. Staram się opierać na klimacie, baśniowości i mistycyzmie. Sam nie przepadam też za horrorem ekstremalnym, zarówno filmowym, jak i literackim („Ruiny” to wyjątek, ale na pewno spotkacie fanów ekstremy, którzy powiedzą, że ta powieść pod kątem hardcore’u plasuje się w wadze piórkowej). Oczywiście nie uważam tego podgatunku grozy za coś gorszego. Po prostu nie trafia w mój osobisty gust, a jak już powiedziałem, mój nie jest jedyny właściwy. Równie wielki sens mają dyskusje, czy lepszym kolorem jest czerwony, czy niebieski.

Ilustracja do powieści „Gałęziste”,
autor: Michał Loranc

BK: Uważasz, że lokalne opowieści oraz miejskie legendy są dobrą inspiracją do napisania horroru?

AU: Oczywiście! Nie wiem, jak to wygląda u innych autorów, ale ja zawsze czerpię inspirację z tego, co zasłyszę bądź zaobserwuję, i nie mówię tu wyłącznie o głównych, dużych pomysłach na całe historie – także o mniejszych kwestiach, o tym, czym te historie wypełnić. Ale już na przykład „Inkuba” oparłem o rzekomo prawdziwe wydarzenia, które splotłem w jedną opowieść. Sporo jednak dodałem od siebie i w posłowiu książki wymieniam, co zostało oparte na faktach, a co nie. Niemniej było to tak inspirujące, że kiedy spisywałem pomysły w związku z fabułą, doznawałem ciarek i często nie nadążałem za strumieniem myśli, jaki powstał w mojej głowie, tyle tego było. Moim zdaniem to najprostszy sposób na szukanie inspiracji – chodzenie po ludziach i słuchanie ich historii. Ludzie naprawdę lubią opowiadać o sobie, zwłaszcza starsi. I nawet jeżeli coś podkoloryzują albo pomylą, ciebie to nie obchodzi, bo sam chcesz stworzyć dobrą fikcyjną opowieść.

BK: Czy w Polsce może zaistnieć dobry filmowy horror? Ostatnio wyszedł niezły W lesie dziś nie zaśnie nikt.

AU: Moim zdaniem może. Bardzo dobry, mroczny horrorowy klimat miała chociażby ekranizacja powieści „Ziarno prawdy” Zygmunta Miłoszewskiego. Był to co prawda kryminał, ale nie szkodzi. Pod względem budowania atmosfery grozy wszystko tam zagrało – gra światłem, niedopowiedzenie, a nawet mocne, działające na wyobraźnię intro. Zachwycałem się w nim zresztą nie tylko elementami gatunkowymi – także świetnymi dialogami, pracą kamery, grą aktorską i samym scenariuszem. Kiedy oglądałem ten film w kinie, byłem akurat w trakcie układania fabuły „Grzesznika” i pamiętam jak dziś, co wówczas pomyślałem: że gdyby powstała ekranizacja tej książki, to chciałbym, by realizacyjnie wyglądała właśnie tak jak „Ziarno…”. Z kolei amerykański „the Lighthouse” udowodnił, że można stworzyć nieoczywisty, wypełniony symboliką film grozy, dysponując relatywnie małym budżetem (w tej produkcji większość środków przeznaczono na pensje dla znanych aktorów, a Polacy są od nich nie gorsi, ale za to tańsi). W tym upatrywałbym szans na polskie produkcje. Nie musimy ograniczać się wyłącznie do polskiego rynku i trzeba mierzyć wyżej, celować z polskim horrorem na rynek zagraniczny. Nie wiem, czy pamiętacie, ale swego czasu była moda na horrory hiszpańskie, które stały na bardzo dobrym poziomie – zarówno realizacyjnym, jak i fabularnym. Jestem w stanie wyobrazić sobie sytuację, w której polski film lub serial grozy odnosi sukces na platformach streamingowych na całym świecie. Skoro „Ślepnąc od świateł” mógł, może również inny. Warunek jest jeden – nie może to być pulpowa historia klasy B, a opowieść o ludziach i ich problemach, zaledwie doprawiona elementami gatunkowymi. To nie one mają grać główną rolę w opowieści.

BK: Dostałeś lub marzysz o filmie na podstawie jednej z twoich powieści? Które Twoim zdaniem byłoby lepsze? Gałęziste czy Inkub?

AU: Dostałem sygnały od dwóch niepowiązanych ze sobą twórców, którzy byli zainteresowani zekranizowaniem „Inkuba” – Polaka i Amerykanina. Ten drugi powiedział mi, że producenci zza oceanu wręcz szukają nowych historii o czarownicach, bo teraz panuje na nie moda. Niestety – tylko na wstępnych zapytaniach się skończyło. Wydaje mi się, że „Inkub” bardziej nadawałby się na serial, ewentualnie na dwuczęściowy film. Tej historii nie da się upchnąć w półtorej albo dwóch godzinach, zbyt dużo szczegółów ma znaczenie. Natomiast „Gałęziste”, „Paradoks” czy „Grzesznika” moim zdaniem byłoby łatwiej zekranizować na raz.

BK: Debiutancką książkę Gałęziste, wydałeś w wydawnictwie uznawanym za vanity press. Obydwaj wiemy, że tego typu oficyny nie cieszą się dobrą opinią. Co skłoniło Cię do takiego kroku? Niewiedza czy może niemożliwa do przezwyciężenia chęć wydania pierwszej książki?

AU: Po pierwsze – wiara w swoją historię, że jest nie gorsza niż to, co wydają tradycyjne wydawnictwa. Po drugie – brak pogodzenia się na realia rynku wydawniczego w Polsce. Skoro nie było wówczas popytu na polski horror, trzeba było ten popyt stworzyć samodzielnie. I udało się, wspólnymi siłami wszystkich rodzimych twórców i działaczy fandomu grozy. Jeżeli chodzi o gatunek, znajdujemy się teraz na zupełnie innym etapie, niż byliśmy w 2015 roku, kiedy podpisałem umowę wydawniczą z wydawnictwem Novae Res. Jest więcej wydawców, wydaje się coraz więcej tytułów, po horror sięgają polscy giganci, tacy jak Muza, Czarna Owca czy W.A.B i o dziwo nie są to wyłącznie King czy Masterton.

Mam wrażenie, że do vanity w Polsce podchodzi się, stosując duże uproszczenia, które nie mają za wiele wspólnego z rzeczywistością. Pokazuje się ten model od wyłącznie złej strony, pomijając korzyści, jakie się z nim wiążą. Bo korzyści istnieją i gdybym miał dzisiejszą wiedzę, cofnął się w czasie i ponownie stanął przed wyborem, czy wydać pierwszą powieść w ten sposób, biorąc pod uwagę moją sytuację i realia rynkowe, to podjąłbym tę samą decyzję, tylko trochę zmieniłbym szczegóły, na przykład zleciłbym redakcję i korektę komuś innemu. Mogę o tym opowiedzieć z pierwszej ręki, jako osoba, która stara się do całej sprawy podchodzić bez emocji, bez rozżalenia, że mi nie wyszło, bo od początku założyłem sobie, że będzie to inwestycja deficytowa, jeżeli chodzi o pieniądze, i będę ostro zasuwać samodzielnie, bez względu na to, jakie działania podejmie wydawca. Chodziło o wejście na rynek, na zaistnienie w świadomości odbiorców.

Pokutuje opinia, że skoro książka nie znalazła tradycyjnego wydawcy, to automatycznie znaczy, że jest słaba, więc autor powinien pracować nad warsztatem, a prędzej czy później ktoś go zauważy. To nieprawda, mogę to udowodnić matematycznie, znajdując choć jeden kontrprzykład w postaci książki, która pierwotnie była wydana w systemie vanity, a potem została wznowiona u tradycyjnego wydawcy. Czyli jednak była wystarczająco dobra, by wydać ją tradycyjnie. Jak więc wytłumaczyć fakt, że wcześniej nikt nie chciał jej wydać? Czyżby nie chodziło tu wyłącznie o warsztat? Takich książek jest multum, mogę znaleźć kilka przykładów nawet w niszy, jaką jest polski horror. Mam zresztą na ten temat całą dwugodzinną prelekcję na konwenty, podczas której rozprawiam się ze wszystkimi mitami na temat tego systemu wydawniczego, który owszem – ma wiele wad, ale każdą da się obejść i zaczynając od niego, również można się wybić, tylko trzeba pamiętać o kilku kwestiach, które również podczas tej prelekcji sygnalizuję. Znowu – wystarczy podać przykłady autorów, którzy tak zaczynali, a teraz są znani. K.N. Haner, Adrian Bednarek, Alicja Sinicka (jej książka była najchętniej wyszukiwana w sierpniu na portalu LubimyCzytac.pl!). Czyli się da. Rynek nie jest z gumy i jeżeli to jest jedyny sposób, by na niego wejść, to warto z tej opcji skorzystać, a nie czekać na cud, że wydawca wyłowi cię spośród kilkuset, a czasem nawet większej liczby propozycji wydawniczych miesięcznie. I jeszcze jedno – zapytajcie najlepszych polskich stand-uperów, którzy dziś są milionerami, czy początkowe dokładanie do swojej twórczości i promowanie się za własne pieniądze jest aż tak wielką ujmą na honorze. Każdy z nich zaczynał tak, jak pisarz wydający w vanity: jeździł za swoje, grał za darmo, budował społeczność i rozpoznawalność, a zarabiać na tym zaczął o wiele później. Oczywiście w międzyczasie szlifował warsztat. Nie przeczę, że trzeba to robić, to dla mnie naturalna kolej rzeczy, że szuka się możliwości rozwoju w rzemiośle. Robię to i nie zamierzam przestać aż do śmierci.

BK: Ponoć swoją pierwszą powieść napisałeś w wieku 14 lat. Dodatkowo jak wspomniałeś w podcaście Krzysztofa Piersy i Arkadego Saulskiego, tuż po opublikowaniu Gałęzistego, jeździłeś po bibliotekach i konwentach, aby z uporem maniaka się promować. Postawa godna naśladowania. To był z góry zamierzony plan, a może zwykły upór by pokazać się światu i przyszłym wydawcom?

AU: Tak, moją pierwszą powieścią był „Skate i ognisty miecz” – sci-fi dla młodzieży o chłopcu w stalowej masce, który przenosi się w przyszłość i za pomocą tytułowego oręża oraz latając na latającej desce, przypominającej snowboard, walczy z cyborgami, które opanowały świat. Co do moich działań po wydaniu „Gałęzistego” – był to z góry zamierzony plan. W każdej ścieżce do celu najważniejsza zawsze była, jest i będzie konsekwencja. Przy odpowiedniej dawce samozaparcia każdy plan prędzej czy później da się doprowadzić do końca. Lubię sentencję: rzeczy dzielą się na łatwe i na łatwe po czasie. Mam taki charakter, że lubię mieć jak największą kontrolę nad tym, co mnie dotyczy, i dotąd jeszcze na takim podejściu się nie zawiodłem, nawet jak już zacząłem wydawać tradycyjnie. Mam też zasadę, że każdy cel, jaki przed sobą stawiam, staram się doprowadzić do końca. I nawet jeżeli nie uda się go osiągnąć, po drodze może z tego wyniknąć wiele fajnych rzeczy.

BK: Następnie trafiłeś do GMORKa, a potem do Vesper. Jak potoczyła się Twoja droga? Sami Cię dostrzegli, czy może przysyłałeś im propozycje powieści?

AU: Dla wydawnictwa Gmork wysłałem propozycję wydawniczą oraz dostałem na wydanie „Grzesznika” stypendium Miasta Suwałk dla osób zajmujących się działalnością artystyczną, więc znowu w pewnym sensie było to szukanie możliwości i stwarzanie sobie sprzyjających warunków, a nie czekanie na cud. Vesper z kolei odezwało się do mnie samo, kiedy dowiedziało się, że szukam wydawcy dla „Inkuba”. Zaimponował im sposób i upór, z jakim szukałem kolejnych odbiorców swoich tekstów. Dużą część promocji „Inkuba” również sfinansowałem ze swoich prywatnych oszczędności, normalnie zarobionych w pracy w korporacji.

BK: W swoich książkach wykorzystujesz relacje różnych ludzi. Jak wygląda proces ich pozyskiwania? Chętnie się zgłaszają ze swoimi opowieściami, czy może jeździsz i je zbierasz?

AU: Różnie. Ostatnio nie narzekam na brak pomysłów na nowe historie, więc już rzadziej szukam inspiracji w terenie, prędzej, jeżeli potrzebuję jakiejś konkretnej informacji w ramach researchu. Wtedy dobrze jest mieć kontakt do lekarza, prawnika albo innego eksperta, który mógłby mi takiej informacji udzielić. Ja mam to szczęście, że takie kontakty już mam. Są bezcenne. Jeżeli zaś chodzi o resztę, to już obserwowanie, słuchanie rzeczywistości i zapisywanie pomysłu, ilekroć przyjdzie do głowy, choćby najmniejszy.

BK: Niedawno ukazała się Twoja nowa książka Paradoks, który w swym opisie intryguje postacią bohatera gardzącego samym sobą. Do tego samookaleczenie, myśli kojarzące się ze schizofrenię oraz motyw sobowtóra nienawidzący oryginału. Co chciałeś zawrzeć w powieści pracując nad, nomem omen, trudnymi tematami? Jakie jest jej główne przesłanie? Tak jak w opisie „Lepsze jest wrogiem dobrego”?

AU: To inna powieść niż poprzednie, nie tylko jeżeli chodzi o gatunek, choć grozy w niej nie zabraknie. Najbardziej przesiąknięta złą energią ze wszystkich dotychczasowych. Czytelnik spotka się tu z ogromną ilością nienawiści, gniewu, frustracji i poczucia winy. Z ogromną ilością czerwieni, bynajmniej nie w postaci krwi. A po lekturze, mam nadzieję, będzie trawił ją jeszcze bardzo długo. Bo to opowieść o nas. O wszystkich, bez wyjątku. Czy jesteśmy najlepszymi wersjami nas samych? Czy jesteśmy nieomylni? Czy akceptujemy siebie? Czy nasze błędy zasługują na wybaczenie? Czy dostosowujemy się do świata, czy uznajemy, że to świat musi dostosować się do nas? Czy podchodzimy z empatią do kogoś, kto ma inny punkt widzenia na rzeczywistość niż my? Czy czasem nie jest tak, że pogardzamy kimś wyłącznie dlatego, że go nie rozumiemy? Czy zastanawiamy się, co ukształtowało danego człowieka, co sprawiło, że jest MAKSymalnie możliwie zły? Czy zdajemy sobie sprawę, jak ważne dla naszego szczęścia są dobre relacje z ludźmi? Czy każda skrajność jest zła i prowadzi do katastrofy?

Nie obiecuję, że ta historia odpowie na powyższe pytania. Ona tylko je stawia.

BK: Muszę przyznać, że nie zasypiasz gruszek w popiele. Czy już szykujesz kolejne książki? Nie narzekasz na brak tematów do poruszenia?

AU: Na szczęście nie narzekam. Kolejna powieść (po „Paradoksie”) jest już napisana i teraz przechodzi ostrą autorską redakcję. W głowie natomiast układają mi się pomysły na jeszcze pięć/sześć nowych historii, nie tylko z gatunku grozy. Przez najbliższe dziesięć lat więc twórczy zastój mi nie grozi.

Grafika do powieści „Paradoks”,
autor: Mirosław Iskra

BK: Dziękujemy za wywiad.

AU: Dziękuję również i pozdrawiam wszystkich czytelników!