W splotach fantomowej pajęczyny. O zbiorze opowiadań „Nocne” Pawła Matei

Chwytam z biurka egzemplarz Nocnych autorstwa Pawła Matei, zabieram go ze stosu innych książek: tych przeczytanych albo tych, które na swoją kolej jeszcze ciągle czekają. Chcę już odejść i ruszyć do lektury, ale oto spod egzemplarza, który już wziąłem do ręki, wyłania się raptem Inferno Augusta Strindberga. Dostrzegam je wyraźnie na biurku – polskie wydanie z tą niebieską okładką przyozdobioną pracą Odilona Redona. Na rysunku francuskiego artysty widnieje pająk: nieduży, niepozorny, jakby zatrzymany we frywolnym ruchu, wsparty na swoich długich i cienkich odnóżach, ale mimo swojej maleńkości i uśmiechu, jaki rysuje się na jego twarzy – bo ten pająk bezsprzecznie posiada twarz – tkwi w nim coś niepokojącego. Zdaje się też niemal stworzony na okładkę Inferna, schizofrenicznej powieści, która stanowi fascynujący zapis popadnięcia w obłęd i labirynty własnych rojeń, która zrodziła się w umyśle chorym i równie przenikliwym, prawie że genialnym. Zasiadając do czytania Nocnych, już wiem, że ów pająk nie zerknął na mnie przypadkowo, bo mam świadomość, że na okładce zbioru Matei czeka na mnie stawonóg kolejny, tym razem autorstwa Łukasza Gwiżdża. Tutaj próżno jednak szukać już jakiejś twarzy, na pierwszy rzut oka trudno zorientować się nawet, co jest czym, ile stwór ma odnóży i gdzie jest góra, a gdzie dół. Strindberg żył w świecie uporządkowanym schizofrenicznie, chorobliwie, i pająk, który zdobi jego powieść, zdaje się nam mówić po kryjomu, z tym swoim uśmieszkiem, że choć autor wzniósł (w) sobie jakiś świat, to jego rzeczywistość nie jest przecież prawdziwa i zdrowa – ale jakaś ciągle jest i zapewnia mu tym samym fałszywą ułudę. Z kolei pająk u Matei może symbolizować wyłącznie chaos i pustkę, wielkie nic, nicość, wyłaniającą się wyraźnie z całego zbioru… Otoczony szczelnie siecią takich przedziwnych myśli, owinięty nimi, „pajęczący się” – żeby nawiązać już do języka Matei – zasiadam do lektury zbioru.

Czym zatem są Nocne? Przede wszystkim – zbiorem dużym i sporym, obfitym podsumowaniem dotychczasowego literackiego dorobku autora, kolekcją jego opowiadań, które ukazywały się w różnym czasie i w rozmaitych antologiach, jak np. w, tak już chyba można ją określić, klasycznej publikacji Po drugiej stronie z 2013 roku, będącej pierwszą w Polsce antologią literatury horror weird fiction, czy w świeższych i wciąż (całe szczęście i oby jak najdłużej!) wydawanych Snach umarłych (tu tomy z lat 2018 i 2020). Łącznie do Nocnych trafiło trzynaście opowiadań (i Wstęp autorstwa Krzysztofa Grudnika – ale o wprowadzeniu, przekornie, na końcu), trzynaście tekstów, które – chyba mogę zdradzić to już teraz – są w moim odczuciu naprawdę dobre, stoją na wysokim poziomie artystycznym, umiejętnie dopełniając obraz ciągle, i z roku na rok chyba coraz prężniej, rozwijającego się literackiego horroru w Polsce. Dodajmy, że jest to horror szczególnego rodzaju, bo horror niesamowity, „niesamowity” w znaczeniu teraz gatunkowym.

Nocne, a przynajmniej zdecydowana większość tekstów w nich zawartych, stanowią bowiem niemal modelową realizację założeń współczesnej literatury spod znaku horror weird fiction, a wszystkie komponenty świadomie przez autora wplatane w fakturę jego opowiadań zdają się tę tezę dosadnie potwierdzać. Mamy tu więc labiryntowość, tak myśli, jak i przestrzeni, mamy skupienie się na podmiocie i jego kondycji, wyeksponowanie jego beznadziejnej sytuacji w świecie, wobec świata i wreszcie wobec siebie, gdzie prawdy wcale nie ma i gdzie nie sposób dotrzeć do żadnego metafizycznego porządku. W szeregu opowiadań występuje też tak znamienny dla weirdu motyw snu, druzgocąco burzący logikę wszelkich zdarzeń, podający w wątpliwość w ogóle ich zaistnienie. Wyłącznie z poczuciem strachu i bezradności obserwuje czytelnik to permanentne i zupełne znoszenie granic między tym, co prawdziwe, a tym, co sztuczne, między rzeczywistym, przeżytym wspomnieniem, a jedynie stworzonym gdzieś wyobrażeniem, to odzieranie świata z kolejnych kulturowych, wytworzonych przez człowieka warstw, tragiczne pęknięcie, którego nie można przeżyć.

Sny wyznaczają granice świata przedstawionego rozlicznych utworów zbioru. Owo zgęstnienie przeraźliwego oniryzmu – kiedy podczas lektury czujemy się jak uwięzieni w środku absurdalnego koszmaru – bodaj najlepiej i najkonsekwentniej prezentuje Mateja w świetnym opowiadaniu Ktoś powinien coś z tym zrobić. Jego akcja toczy się w obskurnym i peryferyjnym hotelu, przybytku naznaczonym śmiercią, ciągłym ujadaniem psa i niemożliwymi zdarzeniami. Jedna z postaci stwierdza w przerażeniu: „Być może to tylko sen” (s. 55), a przyjaciółka protagonisty, obezwładniona równie dużym lękiem, starając się go uspokoić, mówi: „To tylko sen, Dodo. To tylko sen” (s. 59). Narrator komentuje zresztą dalej znamiennie, przypatrując się makabrycznym poczynaniom bohatera: „Nic z tego, co zrobił później, nie zrobił z własnej woli, bo było to jak sen, a we śnie nigdy nie miał nad sobą kontroli” (s. 63). W takiej czy podobnej formie sny powracają w wielu opowiadaniach: mogą one stanowić integralną część psychiki postaci i wpływać na ich funkcjonowanie. Wie o tym bohaterka tekstu pt. Mało rymów, utworu otwierającego zbiór, opętana dziewczyna-pająk, która za pomocą trzeciego oka dociera do podświadomości zdruzgotanego brata i prosi go: „Opowiedz mi o swoich snach” (s. 20). Mężczyzna, powracając z sennej rzeczywistości, zastanawia się, „czy to naprawdę on się obudził, czy też ktoś inny” (s. 13).

Dziwaczne i koszmarne oniryczne wizje, jakby wyjęte z Lovecraftowskiej prozy, świetnie zarysowuje Mateja w tekście Fikcja na ulicy Krzywej: „Przez okres ostatnich dziewięciu miesięcy nawiedzały one setki ludzi, niektórych regularnie, innych zaledwie jednostkowo” (s. 204). Bohater utworu – mężczyzna, który dociera do mieszkania położonego przy tytułowej ulicy – zostaje skonfrontowany z szeregiem nieprawdopodobnych istot i straszliwych, traktowanych jak cud zdarzeń, co skutkuje właśnie niesamowitymi snami, w których, jak zauważa: „byłem istotą poruszającą się bez oddychania i bez świadomości między kolosalnymi ruinami jakiegoś dawno zapomnianego, kamiennego miasta” (s. 208).

Sny, rządzące się niepojętą logiką i zniekształcające akcję, niepowstrzymanie wdzierają się do rzeczywistości „realnej” i destruują jej względną spójność. Boleśnie doświadcza tego choćby Nitka w opowiadaniu Z otchłani, która opisując traumatyczne zdarzenia sprzed niecałego roku, stwierdza: „Te ostatnie miesiące były właśnie jak sen. […] Robiłam tam bardzo dużo złych rzeczy, ale nigdy ci o nich nie opowiem. Nie mogłabym, bo byś mnie znienawidził. […] to było jak sen, nawet nie wiem, czy są do końca prawdziwe” (s. 377). No właśnie: bo jeśli, jak wspomniałem, świat przedstawiony organizują sny, to sankcję prawdziwości traci u Matei niemal wszystko. Podmiot nie może już wierzyć ani w siebie, ani w przeżywany świat, dochodzi zatem do pustki, staje na skraju tej powyższej tytułowej otchłani, i doświadcza zagubienia ontologicznego – czyli związanego z kwestią istnienia, z własnym bytem – oraz epistemologicznego – a więc łączonego z poznaniem, a raczej: niemożnością poznania, niemożliwością wskazania granic między fałszem, snem, ułudą a prawdziwością. Świat staje się niepoznawalny w swej istocie, wszędzie kryje się straszliwe kłamstwo, które nie pozwala na uchwycenie stałego gruntu, na zdobycie prawdy o sobie i tym, co nas otacza.

O takiej druzgocącej perspektywie przypomina się tu wielokrotnie. Dyskusyjna staje się ontologia wspomnianej pajęczej siostry z pierwszego opowiadania, która „rozmawia sama ze sobą albo ze swoim opętaniem” (s. 20), która „zmienia się z dnia na dzień”, a „demon powoli, ale nieustępliwie obejmuje jej ciało w posiadanie” (s. 23). Niemożliwy do pojęcia jest status ofiar z makabrycznego Sadystycznego masowego mordu, martwych ciał, które raptem otwierają oczy, frenetycznie się rzucając, a Dodo (który wcale nie musi być tym samym Dodo, o którym pisałem wcześniej) przyznaje w myślach, że „rzeczy nieistniejące nagle stały się bardziej realne od tych namacalnych” (s. 87). P., aspirujący pisarz grozy z tekstu Białe damy nie są głupie, zachowuje się bardziej niż niepokojąco, i to do tego stopnia, że Karol, jego znajomy, stwierdza, że ciągnął się za nim trupi zapach, że „to była stęchlizna”, i dodaje przekornie: „ktoś piszący o sprawach nadprzyrodzonych musi wreszcie dostać za swoje. Nie jestem przesądny, ale są pewne granice” (s. 316).

Życie okazuje się wyłącznie nawarstwieniem pozorów: bohater-narrator z pięknego i równie wstrząsającego monologu pt. Chrobot, który mnie kocha, snuje ponure myśli o nieistnieniu i nie-oddychaniu, a wreszcie stwierdza też: „Ostatnie, co chciałem powiedzieć o życiu: nie wiem, czy w ogóle istniało” (s. 118). Inny tekst, pod względem swojej formy niemal bliźniaczo podobny do Chrobota, już tytułem sugeruje odbiorcy jednoznaczną interpretację: oto bohaterka Fałszywego wspomnienia, powracająca do mglistych czasów dzieciństwa, zauważa: „Są zdarzenia, które miały miejsce w linearnym porządku czasu, i takie, które dopiero wydarzają się w urojonej przeszłości” (s. 183). Niemal programowo brzmi też zdanie otwierające wspomnianą Fikcję na ulicy Krzywej: „Tylko to, co nie jest fikcją, będzie dla nas zawsze niezrozumiałe” (s. 193). A zatem pojąć możemy wyłącznie fikcję, doświadczyć jedynie substytutu rzeczywistości, napotkać tylko fałsz. W tym samym opowiadaniu jedna z bohaterek przekonuje protagonistę w toku swojego wstrząsającego monologu: „Kiedy zdejmiesz ze swojego pojmowania tych spraw jedną warstwę fałszu, nagle okazuje się, że cały świat był kłamstwem” (s. 217). Kłamstwem są życie i materia, a „prawda nie istnieje” (s. 222). Bohater stwierdza zresztą dalej: „Spoza kłamstw staram się łowić drobiny prawdy” (s. 224).

A więc czy tkwi gdzieś w ogóle jakieś remedium na ów rozpaczliwy stan? Czy bohaterowie opowiadań Matei mogą próbować odnaleźć wyjście z tych labiryntów fikcji i nieprzenikalności świata? Niestety, nam, zgnębionym czytelnikom, a tym bardziej i kreowanym przez siebie postaciom, autor nie pozostawia żadnej nadziei, a jeśli już coś proponuje, to tylko jedną, bezlitosną perspektywę: wizję totalnej pustki. Na końcu czeka… zupełnie nic. Opowiadania te, rozgrywając się w przestrzeni sennych koszmarów, w równie silnym stopniu są też konstruowane w obrębie skrajnie negatywnej filozofii, zostają wtłoczone w ramy absolutnego pesymizmu. W Sadystycznym masowym mordzie jedna z upiornych antagonistek krzyczy przeraźliwie: „Wiesz, co otrzymamy? Wiesz, kurwa?! Nic, wielkie nic, niesamowite i nieskończone nic. […] My po prostu znikniemy, nie pozostanie nawet najmniejszy fragment” (s. 106). Przy okazji warto nadmienić, że tytuł tego makabrycznego opowiadania, momentami kojarzącego się z horrorem ekstremalnym, jest jednocześnie tytułem utworu Truchła Strzygi, polskiego młodego zespołu blackmetalowego, który w Jasnej pustce, innej swojej piosence, śpiewa: „Jak zapragniesz dziś wszystkiego, dostaniesz całe nic” – i to „całe nic” powraca właśnie w Nocnych niczym opętańczy bumerang.

Chrobocie świat traci sens, „wszystko przestaje istnieć” (s. 118); w Epilogu do „Płomieni śmierci”, jednym z najlepszych opowiadań ze zbioru (po którym autentycznie miałem koszmary i do którego jeszcze tu wrócę), bohater oznaczony inicjałem S. stwierdza, że jego sny czy wspomnienia „wydawały się mieć jedno źródło, które sprawiało, że wszystko traciło sens” (s. 135). Sensu życia nie widzi też już Nitka, nadmieniona wcześniej bohaterka Z otchłani, i podobnie jej towarzysz, który przekonuje, że jego egzystencja to „zapadanie się w kanapę, zapadanie się w sobie” – i choć bardzo stara się bronić „przed zapadaniem, przed entropią, przed zmianą w widmo” (s. 369), to jednak wie doskonale, że istnieje wyłącznie otchłań, że „pozostanie ci tylko iluzja tego, że sobą władasz. Że to ty wybrałeś” (s. 372). Pustka oraz redukcja rzeczywistości w Nocnych przejawiają się wszędzie, nawet na płaszczyźnie języka: niemal hipnotycznie powracają tutaj znajome już imiona (Dodo, Koko, Nitka, Karol, Maria…), które wcale nie muszą zresztą odnosić się do tych samych osób, a sugerować jedynie np. fatalny kolisty bieg niepowstrzymanej mrocznej natury, powracają te same miejsca akcji (jak ulica Krzywa); czasem bohaterowie imion też nie mają wcale albo noszą tylko inicjały, podobnie jak opowiadania nie muszą mieć tu nazw (tytuł jednego z utworów to myślnik!).

Pustka czai się zatem wszędzie: w sposób programowy i dyskursywny przekonujemy się o tym w – a jakże by inaczej! – tytułowym opowiadaniu, wieńczącym cały zbiór, jednym z moich największych faworytów z tej (nomen omen) trzynastki. I jeżeli wcześniej czytelnik mógł odnieść bardziej lub mniej silne wrażenie, że weird Matei czerpie z twórczości Thomasa Ligottiego, to utwór Nocne potwierdza to wprost i już bezsprzecznie. To tu natrafiamy bowiem na wspaniałe nawiązanie do Cienia, ciemności, opowiadania (też zresztą finalnego!) z klasycznego już zbioru Teatro Grottesco. Podobnie jak u amerykańskiego prozaika, u Matei wspomina się o cieniu i ciemności, o pewnej tkance: „niematerialnej, ale też nieistniejącej tak naprawdę […], która obrasta naszą rzeczywistość i która animuje każdy z najmniejszych naszych ruchów”. Jest to owa „fantomowa pajęczyna, która powleka wszystko, i pająki, które siedzą w naszych głowach, które sterują wszystkimi naszymi myślami”. Człowiek jest zmuszony porzucić złudną nadzieję, że w ogóle istnieje coś takiego „jak samodzielna świadomość […]” (s. 407–8).

Tropem Ligottiego podąża też Mateja wtedy, gdy opisuje tworzony przez siebie świat: a jest to świat do bólu zły i niemoralny, naznaczony ciągłą śmiercią, tutaj rozumianą jak najszerzej: nie tylko jako rozkład, jako korowód samobójców, których w Nocnych nie brakuje, nie tylko jako upiorny stos ciał z Sadystycznego masowego mordu, ale też jako brzydota, okropność rzeczywistości, jako szarzyzna i dołująca peryferyjność eksponowanych miejsc. Chyba najdosadniej przekonuje nas o tym opowiadanie Podłe rejony (jakże znaczący w tym kontekście jest już tytuł), w którym grupa młodych ludzi postanawia osiedlić się w opuszczonym mieszkaniu położonym przy ulicy Krzywej, w mieszkaniu, do którego klucz odnalazł zupełnym przypadkiem jeden z bohaterów. Do głosu dochodzi tu, tak znamienna też dla Ligottiego właśnie, psychotopografia, tzn. takie kreowanie przestrzeni, które odzwierciedla wnętrza i kondycje ukazywanych postaci, które splata się z nimi wręcz nierozerwalnie. Narrator, znowu Dodo, tak opisuje odwiedzane miejsca: „Osiedle było brudne, osiedle śmierdziało i parowało, ściany były szare, a słońce paliło” (s. 277); „Ściany były kremowo-żółte, sufity białe, ale wszystko bardzo stare i brudne, ciemne i wstrętne” (s. 283); „Nie rozumiałem, jak tamci mogli czuć się tak swobodnie. Wszystko tu było chore” (s. 286). I wreszcie cytat centralny: „Nikogo nie obchodziło ani to miejsce, ani my. Było do nas w tym podobne, bo puste, zepsute i bez powodu” (s. 291). Kreowany przez Mateję świat jest schorowany, nędzny i pusty.

A jednocześnie ta pustka, wynikająca z pesymistycznego oglądu rzeczywistości, jest paradoksalnie dosyć tłoczna, bo zapełniana rozmaitymi przerażającymi istotami. Snują się tu zagadkowi mordercy „w czarnych maskach i narzuconych kapturach” (s. 70), z ciał wychodzą „czarne cienie” (s. 77), po mieszkaniach krążą duchy i demony albo dziwaczne postaci obdarzone upiornymi czerwonymi ślepiami, a ludzkie wnętrza penetrują tajemnicze wielonogie byty, czarne niczym noc. Wreszcie też mamy tu, nie bez powodu przywołane na początku niniejszego omówienia, pająki: kryją się w opuszczonych domach naznaczonych śmiercią, wchodzą ludziom do głów, skradają po ulicy Krzywej…

Nocne nie są bowiem tylko zbiorem szaleńczych, na pozór pozbawionych sensu onirycznych wizji, nie stanowią wyłącznie ilustracji negatywnej filozofii, choć namysł filozoficzny to ważna część tej publikacji (co jest też kolejną cechą dystynktywną weirdu w ogóle). Nocne to również, a może i przede wszystkim, chwytliwe fabuły, zajmujące dialogi, historie opowiadane z pasją i sprawnym żywiołem narracyjnym, utwory wzbudzające niesamowity dreszcz, jakiego poszukuje przecież każdy odbiorca fantastycznej literatury grozy, choć na moment pragnący doświadczyć owej pociągającej hybris, tego pozornego zaburzenia kosmosu rzeczywistości, o czym wspominał choćby Stanisław Lem w swoim posłowiu do opowiadań Stefana Grabińskiego. Przykładem takiego zawrotnego utworu z Nocnych jest przywołany już przeze mnie Epilog do „Płomieni śmierci”. W moim odczuciu to utwór, który spokojnie mógłby zostać zekranizowany, otrzymujemy w nim bowiem wstrząsającą i świetnie poprowadzoną fabułę, przedstawianą z perspektywy kilku postaci. Dodo i Biała wyruszają w drogę, aby pomóc S., ich wspólnemu znajomemu, który, niejako na własne życzenie, wplątuje się w straszliwe tarapaty. Mężczyzna namiętnie zaczytywał się w „Płomieniach śmierci”, odnalezionej po latach dziwacznej książce-widmo, niegdyś wydanej poza oficjalnym obiegiem i kryjącej w sobie upiorną tajemnicę; całość zmierza oczywiście do finału wyłącznie tragicznego. Jest to opowieść, która po lekturze zostawia w człowieku silny ślad, a ślad ten powracać może potem w najróżniejszej formie, zwłaszcza też pod postacią sennych koszmarów…

Nocne, wydane przez prężnie działające krakowskie Wydawnictwo IX, to zbiór przygotowany solidnie: opatrzony świetną, sugestywną okładką, urozmaicony wyklejkami zdobnymi w równie klimatyczne ilustracje. Nie zabrakło jednak drobnych potknięć edytorskich: gdzieniegdzie plączą się, niczym te okropne pająki, błędy interpunkcyjne, niekonsekwencje w zapisach (np. dialogów lub dzieł) czy literówki. Zgodnie z obietnicą muszę też powrócić jeszcze do wspomnianego na początku Wstępu Krzysztofa Grudnika, mam z nim bowiem (z wprowadzeniem, nie z jego autorem) pewien problem. O ile tekst ten sam w sobie jest naprawdę dobry i trafny, bo syntetycznie zbiera w sobie najistotniejsze punkty Nocnych (Grudnik słusznie zwraca tu uwagę np. na kwestie genologiczne czy intertekstualne, na język autora, na rozmaite tropy literackie), o tyle uważam, że powinien znaleźć się on na końcu zbioru, że nie powinien być Wstępem, ale Posłowiem; naprawdę, o ileż lepiej czyta się go po lekturze całości, jak sprytnie układa nam wtedy w głowie te wszystkie poznane opowieści! A jeśli przed rozpoczęciem lektury Nocnych dowiaduję się, że w pierwszym opowiadaniu umieszczono odwołanie do pewnego gnostyckiego utworu, to ja od razu czuję się w obowiązku zapoznać najpierw z owym utworem; i jeśli Grudnik pisze, że w języku Matei występują symetrie, powtórzenia i „paralelne konstrukcje składniowe” (s. 9), i podaje nam pewne sposoby odczytania tych opowiadań, to ja potem mimowolnie trzymam to wszystko w pamięci. Z kolei gdy do Wstępu wróciłem już po lekturze Nocnych, to wówczas doceniłem go znacznie bardziej. Jeśli więc ktoś jeszcze Nocnych nie czytał, gorąco zachęcam do ich lektury w takiej właśnie kolejności.

Żywię też nadzieję, że zachęcę do lektury zbioru tym niniejszym skromnym omówieniem. Świadomie nie streszczałem tu po kolei każdego z opowiadań, pragnąłem oddać też głos autorowi, stąd tak chętnie przytaczane liczne cytaty, a przy okazji chciałem pokazać, co z tego zbioru wyniosłem, jak na mnie wpłynął, jakie najistotniejsze wątki, według mnie, Mateja w nim skrył. Że jest to zaś świetny przykład realizacji postulatów literatury horror weird fiction, przekonywać już chyba nie muszę.

Michał Pleskacz