W górach szaleństwa

Tekeli-li! Tekeli-li!

W pierwszej połowie dziewiętnastego wieku nastoletni poszukiwacz przygód Artur Gordon Pym, jego przyjaciel August Barnard oraz poznany później Dirk Peters wybierają się w niesamowitą, pełną niebezpieczeństw wyprawę. Opowieść Artura Gordona Pyma z Nantucket Edgara Alana Poego jest jego najdłuższym dziełem, minipowieścią kończącą się w bardzo tajemniczy i niejednoznaczny sposób. Poe wysyła swoich bohaterów na położoną niedaleko Antarktydy wyspę Tsalal – miejsce, gdzie wszystko jest pierwotne, czarne, mroczne i gdzie hebanowi mieszkańcy przerażeni są wszystkim co białe. (Ciekawostka: Thomas Ligotti przyznaje się do tego, że właśnie z noweli o perypetiach Pyma wziął nazwę Tsalal do określenia kluczowego elementu swojej filozofii – jakby nie patrzeć ściśle związanego z pojęciem ciemności). Gdy Pym i Peters uciekają wraz ze swoim czarnym zakładnikiem z rąk tubylców, trafiają do miejsca wyjętego prosto z sennych majaków. Na skutym lodem pustkowiu, odkrywają miejsce będące źródłem największej bojaźni mieszkańców Tsalalu – dziwaczne tunele i sale wyżłobione w skałach, ze ścianami pokrytymi dziwnymi inskrypcjami. Opowieść kończy się w bardzo niepokojącej, fantasmagorycznej scenerii, poddającej w wątpliwość zdrowe zmysły prowadzącego swój pamiętnik Pyma. W deszczu rozgrzanego popiołu, w dziwnej, na poły nierealnej, mgle i przy akompaniamencie, pochodzącego z nieokreślonego źródła, krzyku „Tekeli-li! Tekeli-li!”, zostają oni wystawieni na odbierający zmysły widok. Nikt nie wie co stało się z Arturem i Dirkiem, nikt nie wie co im się przytrafiło, co tak naprawdę widzieli, ani co oznaczały tajemnicze hieroglify na ścianach, wyraźnie sugerujące istotność tak mocno podkreślanej przez Poe’go opozycji czerń-biel.

F. Lix and Yan’ Dargent

Sześćdziesiąt lat po pierwszym wydaniu Opowieści Artura Gordona Pyma z Nantucket, wielki miłośnik twórczości jej autora, Juliusz Verne, opowiada światu nieco inną historię. Jej podstawowym założeniem jest prawdziwość notatnika, gorączkowo spisywanego przez Artura G. Pyma. W 1897 roku wydany zostaje Lodowy sfinks, swego rodzaju sequel minipowieści Poego. Historia o tym, jak to Dirk Peters wyrusza po latach na poszukiwania swego towarzysza, z którym został w niewyjaśniony sposób rozdzielony na Antarktydzie, nie zdobyła co prawda takiej popularności jak inne powieści Verne’a, lecz jako pewna ciekawostka i nawiązanie do noweli Poe’go, jest warta uwagi. Minęło kolejnych trzydzieści kilka lat. Na początku lat trzydziestych dwudziestego wieku, niemal stulecie po Poem, kolejny, powszechnie znany i unieśmiertelniony poprzez swoją twórczość, pisarz założył, że w notatkach Pyma jest więcej prawdy niż mogłoby się nam wydawać. „Tekeli-li! Tekeli-li!” znów rozległo się nad Antarktydą.

W górach szaleństwa to jedna z najambitniejszych opowieści H.P. Lovecrafta.

W górach szaleństwa to jedna z najambitniejszych opowieści Howarda Phillipsa Lovecrafta. Jest to historia dwudziestoosobowej wyprawy naukowej z Uniwersytetu Miskatonic, której celem było pozyskanie próbek geologicznych i skamielin z terenów Antarktydy. Dzięki rewolucyjnemu wiertłu, które potrafiło przebić grubą pokrywę lodową, aby dotrzeć do warstw ziemi pochodzących z prekambru, kiedy to życie na ziemi tak naprawdę jeszcze nie istniało, naukowcy mieli szansę potwierdzić zasadność i poprawność pieczołowicie konstruowanej tabeli stratygraficznej. Jednak ta, rzekomo stabilna konstrukcja zaczyna walić się jak domek z kart. Część członków ekspedycji, pod dowództwem profesora Lake’a, udaje się w stronę majaczących na horyzoncie gór, gdzie dokonują zapierającego dech odkrycia. Odnaleziono pradawne, skamieniałe (czy aby na pewno?), roślinno-zwierzęce organizmy, przywodzące na myśl przerośnięte okazy promieniaka.

Dla biologii znaczy ono (owo odkrycie) tyle, ile dla matematyki i fizyki znaczą odkrycia Einsteina. Potwierdza to moje wcześniejsze domysły i tym mocniej dowodzi słuszności wniosków. Zgodnie z mymi podejrzeniami wygląda na to, że na Ziemi istniał już cały cykl lub cykle życia organicznego, zanim jeszcze od archeozoicznych komórek rozpoczęła się znana nam ewolucja. Życie rozwijało się i różnicowało już przed miliardem lat, gdy planeta była jeszcze młoda i nie nadawała się do zamieszkania przez żadne formy życia ani zwyczajną strukturę protoplazmatyczną. Pytanie brzmi: kiedy, gdzie i jak się ono rozwinęło? [1]

Archaiczne skamieniałości to nie jedyny prztyczek w nos współczesnej nauki. Góry, w które zapuścili się śmiałkowie, okazują się o wiele wyższe niż Himalaje a dodatkowo na ich szczytach można zauważyć dziwnie regularne bloki skalne, których kształt i rozmieszczenie sugerują, że nie są one tworem natury. Gdy kontakt z grupą badawczą Lake’a zostaje nagle przerwany, główna część ekspedycji organizuje wyprawę ratunkową. Po przybyciu na miejsce obozowiska, zastają oni przerażający widok – psy zostały zabite i rozerwane na strzępy, podobnie zresztą jak większość ludzi. Większość – ponieważ okazuje się, że ciała jednego człowieka i psa zniknęły, podobnie jak część sań, sprzętów oraz, co budzi największą grozę i potworne skojarzenia, większość okazów skamielin. Ratownicy, wbrew instynktowi samozachowawczemu, pokonanemu przez naukową ciekawość, ruszają na drugą stronę gór. To co zobaczą odmieni całe ich życie, odmieni również ich pojmowanie rzeczywistości. Majestat wspomnianych gór okaże się niczym w porównaniu z widokiem szczytów jeszcze bardziej odległych, podejrzana regularność kształtów bloków skalnych okaże się niczym w porównaniu z miliardletnim „miastem” ukrytym po drugiej stronie gór, a groza emanująca z wcale nie skamieniałych skamielin okaże się niczym w porównaniu z horrorem czającym się w podziemnych korytarzach. Artur Gordon Pym wcale nie fantazjował, dziwne rysunki na ścianach, o których wspomina w swoim notatniku okazują się tylko namiastką tego, co odkryją bohaterowie Lovecrafta.

S.T. Joshi, autor monumentalnej biografii Lovecrafta, nazywa W górach szaleństwa szczytowym osiągnięciem autora w temacie zespolenia gatunku weird fiction z science fiction. To jest utwór weird, u którego podstaw leży ściśle naukowy paradygmat, wywiedziony z trzech zasad materializmu Hugh Elliota [2].

Alex Tuis

Po pierwsze – cały wszechświat jest mechanizmem i jako taki podlega stałym i niezmiennym prawom. Nie jesteśmy w stanie poznać tych wszystkich praw, ponieważ nie mamy dostatecznie rozwiniętych zmysłów i inteligencji. Czasem tylko, niektórzy ludzie dążący do ich poznania, mogą przez przypadek zobaczyć zbyt wiele i najzwyczajniej w świecie oszaleć. Co charakterystyczne dla Lovecrafta, to naukowcy, ludzie z definicji kierujący się zdrowym rozsądkiem i logiką, narażeni są najbardziej. To właśnie ta ich cecha nie pozwala na obronę przed koszmarną prawdą o wszechświecie. Człowiek niewykształcony, widzący i wiedzący mniej, może uciec w mistykę, ezoterykę czy religię. Naukowiec, człowiek o wiele bardziej świadomy tego jak działa rzeczywistość, nie ma gdzie uciekać, pozostaje mu tylko obłęd. Wydarzenia, których uczestnikami są naukowcy na Antarktydzie podważają bowiem wszystko to, na czym budowali swoją wizję świata.

Po drugie – teleologiczna wizja wszechświata zmierzającego ku jakiemuś celowi, utożsamianemu przez dumną ludzkość z samą sobą, jest błędem. To co czeka świat na końcu jego „drogi” to nicość, pustka i palenisko entropii. To jest prawdziwa esencja kosmicyzmu, całe sedno tej idei. Przerażające odkrycie dokonane na Antaktydzie, sytuuje człowieka w jednym szeregu z kosmicznym pyłem, który poprzez eony miotany jest bez celu po niezmierzonej przestrzeni. Istnieją byty bez porównania starsze i potężniejsze od nas. Ba, my sami okazujemy się zupełnie nie tym, co sobie uroiliśmy, przez tysiąclecia rozwoju cywilizacji. Jesteśmy po prostu mali. Doktor Joseph Hooker, jeden z uczestników wyprawy badawczej na Antarktydę z 1839 roku (historią której zaczytywał się w dzieciństwie Lovecraft), po ujrzeniu jednego z dwóch gigantycznych wulkanów, napisał tak:

Był to widok przekraczający nasze najśmielsze wyobrażenia (***) opanował nas lęk i oraz poczucie małości i bezsilności, jednocześnie odczuwaliśmy niemożliwy do opisania podziw dla wielkości Stwórcy, odbijającej się w dziełach Jego ręki. [3]

Wszelkie ludzkie wartości, plany i idee nic nie znaczą, jednak są one jedyną rzeczą jaka ludzkości pozostaje. Brak celu i sensu absolutnego nie powinien jednak odbierać możliwości nadawania ludzkim życiom celów i sensów cząstkowych. One pozwalają nam w ogóle żyć, co podkreślał w swojej twórczości Adam Wiśniewski-Snerg oraz co tłumaczył Neo w finałowej scenie pojedynku z Agentem Smithem. Ludzkość nie ma żadnego celu, to prawda – jednak nie powinno to mieć wydźwięku pesymistycznego. Fotosynteza to nie pesymizm, czy optymizm – to naukowy fakt.

Wszelkie ludzkie wartości, plany i idee nic nie znaczą, jednak są one jedyną rzeczą jaka ludzkości pozostaje.

Po trzecie – nie ma niczego, co nie byłoby jakąś formą materii lub energii. Nie ma nic nadprzyrodzonego, nie ma ducha. Wszystko co istnieje, to tylko pustka i atomy w nieskończonych konfiguracjach. Ludzie pierwotni widzieli we wszystkich wydarzeniach obserwowanych w przyrodzie, odbicie samych siebie i swoich własnych czynności. Piorun nie spada sam na ziemię, ktoś nim rzuca. Wszystko dzieje się celowo, musi zatem istnieć jakaś niematerialna, sprawcza siła. Tak powstały bóstwa i religia. Uczestnicy wyprawy rozpoznają w znalezionych skamielinach Starsze Istoty, opisywane w bluźnierczych księgach, takich jak słynny Necronomicon Abdula Alhazreda. Tak, jak podkreślał to Mikołaj Kołyszko w swoim opracowaniu p.t. Groza jest święta – „bogowie” u Lovecrafta ukryli się w tych najbardziej odległych od cywilizacji miejscach na kuli ziemskiej. Antarktyda jest miejscem idealnym dla takich bóstw. Należy jednak pamiętać, że to po prostu materialne istoty, takie jak my. Lovecraft pisze o nich tak:

A przecież nie były to nawet okrutne dzikusy. Cóż bowiem takiego uczynili? Wyobraźmy sobie, co przeżyli: wstrętne przebudzenie w zimnej, nieznanej epoce – wściekłe ujadanie, a może nawet atak futrzanych czworonogów – obok równie rozszalałe białe małpoludy, dziwacznie okutane i uzbrojone w dziwne instrumenty – przecież te oszołomione istoty musiały się bronić… nieszczęsny Lake, nieszczęsny Gedney… i nieszczęśni Przedwieczni! Uczeni do samego końca – czyż uczynili coś, czego i myśmy nie uczyniliby na ich miejscu? Boże, cóż za inteligencja, cóż za wytrwałość! Stawili czoło temu, co nie mieściło im się w głowie, tak jak czynili to ich pobratymcy i przodkowie z płaskorzeźb! Czymkolwiek byli – roślinami, promieniakami, potworami, gwiezdnym pomiotem – okazali się ludźmi! [4]

Tu akurat można się przyczepić – Starsze Istoty (w tłumaczeniu Macieja Płazy nazywane Przedwiecznymi) są aż nazbyt ludzkie. Rysują w ścianach jak ludzie i to w sposób łatwy do interpretacji przez narratora, próbują robić sekcję człowieka, manipulują przy sprzęcie a nawet przeglądają książki w zniszczonym obozowisku! Jednak pomińmy to – nie wpływa to w żaden sposób na to, co Lovecraft chciał nam przekazać.

Christopher Gross

Otóż odkrycia naukowe mogą zdemaskować iluzję, którą jest nasze postrzeganie świata. Wszyscy ludzie, a naukowcy w szczególności, są we władaniu biesa przewrotności. To taka dyktowana niepowstrzymaną ciekawością tendencja do wkładania palca między drzwi, bez której nie mógłby istnieć gatunek horroru. To ten bies pcha bohaterów slashera do pomieszczenia w którym czai się seryjny morderca, to on każe iść do najciemniejszego pokoju w nawiedzonym domu, to on w końcu wysłał członków ekspedycji w najciemniejsze jaskinie Gór Szaleństwa. I to świadomość istnienia owego biesa w ostatecznym rozrachunku powoduje, że naukowcy postanawiają przemilczeć to czego doświadczyli na mroźnym pustkowiu. Przecież gdyby tylko go pobudzić u czekającej na ich powrót cywilizacji, mogłoby doprowadzić to do samobójstwa ludzkości.

Howard Philips Lovecraft, daje też tutaj upust swej charakterystycznej manierze literackiej, czemuś co S.T. Joshi nazywa u niego (i u Poe’go) „przymiotnikozą” [5]. Opis kamiennego miasta sprzed eonów (miałem tu nieodparte skojarzenia z „Fiaskiem” Stanisława Lema, który bardzo sugestywnie opisywał kompleks gigantycznych kopców termitów i „miasto” Kwintan), które skrywało się za górami, jest tego modelowym przykładem. Styl Lovecrafta eksploduje przymiotnikami i wielce barokową przesadną ornamentyką. Można się w tym zakochać, można znienawidzić. Warto na pewno spróbować.

Albowiem ta fioletowa linia nie mogła być niczym innym jak tylko łańcuchem przeraźliwych gór – najwyższym pasmem świata, jądrem wszechziemskiego zła, matecznikiem niewysłowionych zgróz i tajemnic archaicznej ery, zakazaną krainą, z modlitwą na ustach omijaną przez mieszkańców miasta bojących się nawet wyrżnąć w kamieniu jej sens – nietkniętą stopą żywej ziemskiej istoty, nawiedzaną tylko przez złowieszcze błyskawice i bijącą dziwnym blaskiem śród mroków polarnej nocy. [6]

W górach szaleństwa jest chyba najlepszym przykładem opowiadania, którego głównym celem jest nie groza, lecz ilustracja filozofii Samotnika z Providence. Jest to jeden z tych utworów Lovecrafta do którego warto i trzeba wracać.

Przypisy:

[1] H.P. Lovecraft „Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści”, tłum. Maciej Płaza, Vesper 2012, s. 465.

[2] S.T. Joshi „H.P. Lovecraft. Biografia”, tłum. Mateusz Kopacz, Zysk i S-ka 2010, s. 344.

[3] S.T. Joshi „H.P. Lovecraft. Biografia”, tłum. Mateusz Kopacz, Zysk i S-ka 2010, s 92.

[4] H.P. Lovecraft „Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści”, tłum. Maciej Płaza, Vesper 2012, s. 559.

[5] S.T. Joshi „H.P. Lovecraft. Biografia”, tłum. Mateusz Kopacz, Zysk i S-ka 2010, s. 263.

[6] H.P. Lovecraft „Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści”, tłum. Maciej Płaza, Vesper 2012, s. 567.

Marcin Knyszyński

Rocznik 1979. Nałogowy czytelnik i kinoman. Zwolennik szczegółowego i wnikliwego podejścia do popkultury. W wolnej chwili czyta, pisze o tym co czyta, ogląda filmy i prowadzi bloga. Recenzuje dla Szortalu i CarpeNoctem.pl oraz pisze artykuły dla kwartalnika OkoLica Strachu.