Tylko śmierć jest realna. O zbiorze „Otwieram oczy” Szymona Majcherowicza
Kilka lat temu ukazała się w Polsce antologia opowiadań grozy Po drugiej stronie światła, poświęcona kulturze black metalu. Do zbioru trafiło dokładnie to, czego można było się spodziewać, a zatem rozmaitość odwołań do klasyków gatunku, wzmianki o najistotniejszych kapelach czy literackie przedstawienia kultowych postaci. Obfitość ta, obiecująca bardzo wiele, okazała się niestety w równie wysokim stopniu rozczarowująca. A przyznaję to z zawodem dosyć sporym, bo na antologię rzuciłem się niemal opętańczo, pałając fascynacją do black metalu wówczas jeszcze silniejszą. Twórcze przetworzenie znikło tam gdzieś na rzecz beztwórczej i mechanicznej transpozycji rezerwuaru blackmetalowych symboli i konotacji; wyselekcjonowano je i odzwierciedlono w sposób podstawowy, bardzo oczywisty, miejscami boleśnie bezpośredni, jakby wirtualnym odbiorcą opowiadań wcale nie był słuchacz tego typu muzyki. Wszystko to spięto zaś klamrą horroru klasy B i niżej, wydając opowieści pozbawione polotu i imaginacji. Liczyłem na to, że nasi rodzimi twórcy grozy – którym przecież bynajmniej nie ujmuję pisarskich zdolności – naprawdę zdołają prężnie i pięknie wyeksploatować literacko rzeczony podgatunek, z tego inspirującego muzyczno-estetycznego mroku wykrzesać wszystko to, co najciekawsze. Ten interesujący w punkcie wyjścia, a na polskim gruncie chyba nawet pionierski, pomysł w finalnym rozeznaniu, w moim przynajmniej odczuciu, zaprezentował się jako potencjał zmarnowany.
Czy będzie zatem zasadne, jeżeli stwierdzę, że zbiór Otwieram oczy Szymona Majcherowicza – rzecz wydana przez Wydawnictwo IX w ubiegłym roku, ale wciąż jeszcze dość świeża i komentowana – zdaje mi się o wiele bardziej blackmetalowy niż CAŁA antologia black metalowi poświęcona?! A przecież odwołań tych nie ma tutaj wiele, a jeśli jakieś się już pojawiają, to albo nie są w tej swojej czytelności zupełnie wyraziste (tu na uwagę zasługuje znakomite odniesienie do Freezing Moon), albo i odwrotnie: w przestrzeń black metalu prowadzą drogą prostą. Ten drugi przypadek to choćby dedykacja wieńcząca Kulę, finalne opowiadanie, które poświęcono Deadowi, wokaliście norweskiego zespołu Mayhem, a przy tym postaci niebywale tragicznej. Majcherowicz chwyta to jednak wyłącznie jako inspirację, wykorzystuje jako punkt zaczepienia, a cała historia osadzona jest w kontekstach i klimatach zupełnie już odmiennych.
Skoro więc zacząłem od końca (a kierunek ten, jak się przekonamy, jest bardzo trafny w przypadku tego zbioru), pociągnijmy wątek Kuli, opowiadania równie fenomenalnego jak trzy pozostałe, które zasilają dzieło. Warstwę fabularną streścić można prędko: to opowieść o Ewie, dorosłej kobiecie, zwolenniczce teorii spiskowych, nieco przesadnej nonkonformistce, która pewnego dnia zostaje w swoim ogródku nawiedzona przez tytułowy przedmiot, unoszący się nad ziemią. Kula, jak się okazuje, jest początkiem końca: za osiemnaście dni protagonistka ma umrzeć śmiercią samobójczą. Ewa, osoba po przejściach, już i tak boleśnie doświadczona trudami egzystencji, postanawia stawić czoła tajemniczemu wyzwaniu – a może przede wszystkim samej sobie. Bo wraz z rozwojem tej historii zastanawiamy się i głowimy głęboko: co tak naprawdę jest tu zmyśleniem, wykwitem zaburzonej psychiki Ewy, a co przynależy do sfery rzeczywistości? I czym właściwie jest ta realność? Ustami bohaterów Kuli Majcherowicz nawiązuje do słów Deada, wypowiedzianych przez wokalistę podczas kanonicznego lipskiego występu Mayhem: „Ostatecznie tylko śmierć jest prawdziwa”.
Autor w każdym z tych czterech opowiadań podejmuje ów wielki i charakterystyczny dla literatury weird fiction temat: problem rzeczywistości. Gdzie przebiegają jej granice, na czym jest właściwie fundowana, jak odróżnić ją od snów, marzeń, fobii i projekcji podświadomości – na wszystkie te dylematy nie można niestety znaleźć krzepiących odpowiedzi. W Zaćmieniu, utworze otwierającym, mężczyzna-narrator analizuje swoje dzieciństwo, trudny okres dorastania, śledzi losy ojca, jego zniknięcie, stara się też pojąć sylwetkę swojego przyjaciela. Istotną rolę odgrywa tam pewien breloczek i w którymś miejscu protagonista przyznaje, że nie jest już pewien, czy ów przedmiot „istniał naprawdę, czy też może mi się przyśnił”. Piotr z Sąsiadki, postać najzupełniej fatalna i trapiona przez tytułową osobę, starą nawiedzoną kobietę, stopniowo osuwa się w mroki szaleństwa i grozy. Przytłoczony, zgnębiony śmiercią żony, rozważa w swojej głowie, co właściwie jest straszniejsze: realność czy jej brak? W przestrzeni upiornych nierzeczywistych (a może i prawdziwych?) wizji porusza się też bohater opowiadania tytułowego, ustawicznie i prawie że z jakąś masochistyczną przyjemnością rozdrapujący dawne rany, przeprowadzający ciągle i od nowa „głębinową penetrację”, jak określa to Majcherowicz, swoich nieprzepracowanych młodzieńczych traum.
Bowiem to traumy właśnie stanowią podstawę tych działań, podejmowanych przez każdą z postaci chaotycznie i rozpaczliwie. Owe traumy i lęki powracają w najróżniejszych niebezpiecznych formach, najczęściej fantazmatycznych, udziwnionych, wynaturzonych i nierealnych, choć życiu realnie zagrażających. Jawią się pod postacią podstępnych i obrzydliwych szatanów, opętanych sąsiadek-wiedźm, robali i ciem o przesadnych rozmiarach czy rozszalałych zmarłych powstających z grobów.
Protagoniści myślą retrospektywnie, sporządzają bilans swojego życia, którego obraz deformują traumy, i łkają nad własną egzystencją, która nie przyniosła niczego dobrego. To, obok kwestii istoty rzeczywistości, kolejny znamienny komponent twórczości niesamowitej: owa filozofia pesymizmu, niemożliwe zgnębienie, tu przenikające cały zbiór i deklarowane wprost i dosadnie. Świat jest pozbawionym znaczeń chaosem, jest miejscem bez Boga – i ta postawa antychrześcijańska powraca w zbiorze konsekwentnie – to rzeczywistość, w której panuje „niezwyciężoność entropii”, to rzeczywistość-fusy, istny bezład, w którym ludzie, mimo wszystko, wciąż pragną doszukiwać się sprawczości, dokopywać do jakiejś celowości własnych dążeń, choćby momentalnie chcą poczuć owo tchnienie transcendencji i doświadczyć cudownej epifanii.
Tym ustępom o rzeczywistości, życiowej beznadziei i smutku poświęca Majcherowicz całkiem sporo miejsca, momentami wpadając – chyba też nieco przesadnie i rozwlekle (a co właściwie jest jedynym, drobnym mankamentem tego zbioru) – w quasi-filozoficzny dyskurs. Wówczas autor odcina niejako czytelnika na czas jakiś od akcji właściwej, oddając się namysłom pesymistycznym, obejmującym problem ludzkiej moralności czy pochodzenia zła. Każde z opowiadań posiada, spleciony z tymi rozważaniami, silnie wyeksponowany kontekst obyczajowy – i gdyby nie te upiorne i fantastyczne projekcje traum i fobii, dzieło nie musiałoby być nawet gatunkowo horrorem (a jednak, dodajmy: wciąż „straszyłoby” równie intensywnie). I to w tej warstwie obyczajowej właśnie, w tej przestrzeni pozornie najzwyklejszej, a stopniowo zasilanej dziwnością, dokonuje się eskalacja owego Stimmung, rozrost suspensu, który w końcu musi eksplodować, rozsadzając bezpowrotnie ramy codzienności, ustępującej na rzecz grozy totalnej.
Bo Otwieram oczy to zbiór zróżnicowany pod względem genologicznym: tutaj owa „proza życia”, znamienna dla dzieł obyczajowych, zderza się z elementami irracjonalnymi, burzącymi podstawy rzeczywistości, a przynależnymi, jak już powiedziano, domenie weird fiction. Jednocześnie autor z literacką sprawnością czerpie z narzędzi horroru ekstremalnego, na pierwszy plan wysuwając jedną z naczelnych zasad grozy w ogóle: antyestetyzm – a zatem operowanie całą tą brzydotą, obrzydliwością, wykorzystywanie uporczywe i intencjonalne elementów szokujących i odpychających.
Rzeczona kategoria – tak dystynktywna i wspólnotowa zarówno dla horroru, jak i dla wspomnianego black metalu – przeważa w dziele na równi z pesymizmem i brutalnie całą filozofię dopełnia. W obszarze antyestetyzmu autor jedno zagadnienie uprzywilejowuje jednak szczególnie: to nawracający motyw ekskrementów.
Bodaj najsilniej wybrzmiewa on w Sąsiadce: to tam dokonuje się niewytłumaczalny „skatolatryczny rytuał”, istna i dosłowna CZARNA magia, obrzydliwy quasi-religijny pokaz „gównianych guseł”, blasfemiczne eksploatowanie ludzkiego stolca. Majcherowicz nie posługuje się jednak tym obrazowaniem w celach prowokacyjnych czy w sposób zupełnie bezmyślny – jak czynił to na przykład Edward Lee w przesadzonym i mizernym Bigheadzie – ale za jego pomocą wznosi pomost prowadzący do kolejnych złożonych rozważań. Bohater Sąsiadki podkreśla znacząco, że ekskrementy posiadają szczególny „metafizyczny status” i przejawiają właściwości magiczne: „Choć pochodziły z ludzkiego ciała, po wydaleniu pozostawały poza nim, sytuując się tym samym na granicy tego co ludzkie i nieludzkie, i tym samym nabierając właściwości mediacyjnych”. W opowiadaniu odsłania się w stopniu niemal doniosłym „graniczny charakter odchodów”, ich niebywała funkcja. Jednocześnie dochodzi tu do dosłownego i materialnego „wtargnięcia ekskrementalnych sił” – żeby posłużyć się wymownym określeniem Georges’a Bataille’a, opisującym twórczość markiza de Sade – i Piotr z Sąsiadki atakowany jest tą straszliwą substancją; w stanie już zupełnej przegranej obserwuje to „ucieleśnienie plugastwa”, „zaczerwienioną i pomarszczoną rozetę odbytu”, z której wydobywa się „słuszna porcja substancji mediacyjnej”. Ekskrementy stają się ekwiwalentem wyrazu traumy oraz narzędziem ataku również w przywoływanej Kuli, gdzie pojawia się postać opętańczej matki. Jakkolwiek przedstawia to Majcherowicz, istotny jest tu kierunek działań, wyciąganie z wnętrza na świat, rodzenie najróżniejszych niebezpieczeństw: i traum, i lęków, i wreszcie też kału. W tym kontekście cały zbiór staje się nie tyle horrorem ekstremalnym – ile właśnie ekskremalnym (czy też „ekskrementalnym”).
Andrzej Żuławski – polski reżyser, twórca kina wywrotowego, przez krytyków i widzów nierzadko łączonego z fantastyką grozy – w wywiadzie rzece zrealizowanym kilkanaście lat temu stwierdził znamiennie: „Za komizmem ukryty jest horror. […] Śmieszne i straszne leżą obok siebie. Szaleństwo i surrealizm leżą obok siebie”. I u Majcherowicza, wraz ze wspomnianym zróżnicowaniem gatunkowym, występuje właśnie takie wymieszanie nastrojów i klimatu. Wypowiedzi bohaterów podszyte są inteligentną satyrą, ciętym dowcipem, spojrzeniem na rzeczywistość miejscami niepoważnym, humorem czarnym, i czarnym też w znaczeniu: skatologicznym. Czytamy zatem o powszechności koprofilii, o przerysowanym pseudoszamanie Słońcesławie i jego osobliwych wyborach seksualnych albo o niejakiej Magdzie, entuzjastce stolca, która „znaczną część swych dochodów czerpała z… odchodów. Własnych odchodów”. Taki czy inny humor dzieła – wzmacniany językiem potocznym, miejscami wulgarnym, a jednocześnie współwystępującym ze stylem urodziwym i zgrabnym – neutralizuje jego grozę, te wszystkie surrealistyczne stwory i zjawy wyłaniające się ze schorzałych, zmęczonych traumami umysłów. Owe sprytne zabiegi językowe i formalne pozwalają autorowi ominąć pułapkę przesady, nie wpaść w zbędny literacki patos i grobową powagę. Otwieram oczy to zbiór tak przerażający, jak humorystyczny, choć humor ten ściśle i przewrotnie współgra z grozą i pesymizmem rzeczywistości.
Na koniec pozostaje puścić w eter dwa pytania: dlaczego dzieło Majcherowicza jest tak nieduże i kiedy autor opublikuje coś nowego. W mojej opinii Otwieram oczy trafia do tej samej ligi horroru niesamowitego – albo literackiej grozy w ogóle – co choćby Słupnik Jakuba Bielawskiego, fantastyczny zbiór opowiadań, który swego czasu prawdziwie wstrząsnął sceną naszej rodzimej grozy. Otwieram oczy to dzieło zróżnicowane i jednocześnie spójne pod względem tematycznym i stylistycznym. Autor spisał je prozą umiejętną, swobodną, językiem sprawnym, przez który się płynie, i już pierwsze akapity potwierdzają wysoki stopień jego umiejętności pisarskich. Oby te zdolności zaowocowały kolejnymi tekstami.
Michał Pleskacz