„Śmierć cieplna ducha”, czyli omówienie zbioru opowiadań Wojciecha Guni („Kiedy będziesz gotowy, idź”)

„Ogólnie rzecz ujmując, im dłużej będzie istniało świadome życie, tym więcej będzie cierpienia”.

David Benatar, Najlepiej – nie urodzić się. Istnienie jako źródło krzywdy, tłum. Patryk Gołębiowski

 

Kto jak kto, ale jednak Wojciech Gunia zasługuje na to, aby recenzję jego dzieła otworzyć słowami autorstwa Davida Benatara. Cytat pochodzi ze sztandarowej pozycji współcześnie krzewionego antynatalizmu, koncepcji, którą najprościej definiuje się już w tytule i podtytule tego utworu, a która silnie koresponduje z twórczością polskiego pisarza cenionego w środowisku literatury (weird fiction i nie tylko) i dobrze znanego z – w dużym skrócie – tekstów przesiąkniętych pesymizmem.

Życie, przekonują antynataliści, zawsze wiąże się z cierpieniem, ludzie nie mogą wyrazić zgody na przyjście na świat i w konsekwencji rozmnażanie się jest czynnością niemoralną. To propozycja oglądu rzeczywistości, która bądź co bądź pozostaje skrajna, a wielu przedstawia się jako skandaliczna, przesadzona w swojej diagnozie i z tego powodu nie do przyjęcia. Czy takich jest też osiem opowiadań Guni, będących przedmiotem niniejszego omówienia?

Benatar, południowoafrykański filozof, uznawany za autorytet w obszarze popularyzowanej przez siebie myśli, przywołuje – w opozycji do pojęcia człowieka rozumnego – kategorię Homo perniciosus, charakteryzującą istotę ludzką jako z natury destrukcyjną i groźną. Człowiek niszczyciel wyrządza krzywdę innym ludziom niszczycielom, a ponadto zadaje cierpienia zwierzętom oraz niekorzystnie oddziałuje na środowisko. Wojny, akty masowej przemocy, ludobójstwo, czystki, niewolnictwo, globalne wykorzystywanie i zabijanie zwierząt, zanieczyszczanie planety i trwałe destruowanie środowiska naturalnego – myśliciel przytacza nazbyt dużo przykładów. Przy tym nie ogranicza się do zjawisk najwidoczniejszych, przeprowadzanych na ogromną skalę, ponieważ doskonale wie, że następstwa istnienia człowieka niszczyciela przejawiają się wszędzie i bez ustanku: w przemocy domowej, w wykorzystywaniu seksualnym, w niesprawiedliwości politycznej, w układach i kłamstwach, wreszcie w ledwie zauważalnym krzywdzeniu, w kłótniach, sprzeczkach, smutkach i innych bolączkach mikrocodzienności. Antynatalizm angażuje zatem społecznie i w istocie wypływa ze współczucia, z filantropijnego przeświadczenia, że konieczne jest zwracanie się w kierunku minimalizowania istniejącego cierpienia – aż do jego całkowitego wygaśnięcia razem z ludzkością.

Takie dość wstrząsające rozpoczęcie recenzji łączy się z doświadczeniem oszołomienia i szoku przeżywanym przez czytelnika Kiedy będziesz gotowy, idź od pierwszych stron. Opowiadanie numer jeden, Przemiana Tamary D., stanowi przytłaczającą historię tytułowej kobiety, stopniowo coraz szczelniej niewolonej siecią życiowej grozy i całe dzieło wznosi się na pajęczym obrazowaniu.

Dehumanizacja zarówno własnego „ja”, jak i oponenta, wynikająca z brutalnej deprecjacji odbieranej na płaszczyznach fizycznej, psychicznej i seksualnej, z jednej strony ma służyć zachowaniu resztek integralności, będąc ostateczną reakcją obronną, z drugiej staje się strategią pozwalającą przezwyciężyć wroga, przy czym nie do końca wiadomo, na ile realnie.

Tamara obserwuje, jak mąż-tyran „zasysa kolejne porcje zupy” (s. 19), zupełnie jak pająki wysysają podczas jedzenia, i odczuwa dojmujące wydobywanie z niej życia. Przyznaje: „Coraz mniej ciało do mnie należy, coraz bardziej do lęku” i niczym stawonóg wciągany odkurzaczem beznadziejnie stara się „przeżyć tę gwałtowną, huraganową podróż w ciemność” (s. 28). Trudno rozstrzygnąć, czy metamorfoza okaże się dla kobiety wyzwoleniem, nowym rozdziałem w jej życiu, czy może, przeciwnie, stanie się symbolem kresu, tak chociażby jak w przypadku pamiętnego Gregora Samsy.

Wygaszanie i kwestionowanie statusu człowieczeństwa, odrzucanie go bądź zatracanie z wszelkimi tego konsekwencjami powracają w zbiorze niczym opętańczy bumerang i składają się na jedną z dominant tematycznych całości. Widać to wyraźnie w opowiadaniu Płyną, którego rytm wyznaczają nadchodząca nieuchronnie wojna i głęboko zdegenerowane relacje rodzinne. Choroba matki, wyniszczająca kobietę w bólach i wrzaskach, a ostatecznie prowadząca do jej śmierci, i patologiczny ojciec z psychopatycznym upodobaniem do poddawania swojego potomka kolejnym, coraz bardziej ekstremalnym próbom i zadaniom nie pozostawiają głównemu bohaterowi jakichkolwiek złudzeń. Protagonista przyznaje, że życie sprowadza się „do wyzwań, o zaistnieniu których nikt nie uprzedzi” (s. 149).

Wydarza się to również wtedy, gdy któregoś dnia rodzic wywozi go za miasto i pozostawia w zrujnowanym domostwie rzekomego kolegi z dawnych lat. Nie podając jakichkolwiek szczegółów, informuje go jedynie, że tutaj będzie bezpieczny i że musi coś przeczekać. Mimo że dorastający chłopak wielokrotnie i już od czasów dzieciństwa mierzył się z licznymi niemożliwymi wyzwaniami ojca, ogarnia go strach. I stwierdza: „Koszmar o opuszczeniu przez rodzica jest jednym z inicjalnych lęków ludzkiego życia” (s. 148).

Tak jak Tamara zatracała własną cielesność w lęku, tak i bohater Płyną definiuje samego siebie przez pryzmat najgorszych doświadczeń: „nie istniało we mnie już ani jedno włókno, które nie byłoby nasiąknięte bólem i przerażeniem” (s. 172). Zamiejska rudera staje się przestrzenią, w której stopniowo odkrywa on wojenną prawdę, a jednocześnie konfrontuje się z odmiennym sposobem funkcjonowania w świecie. Po raz kolejny odwrócenie istoty relacji łączących z rzeczywistością przeradza się w karykaturalne remedium.

Działania człowieka niszczyciela przyjmujące postać aktów masowej przemocy to również jedno z zagadnień opowiadania zatytułowanego Którzy przyszli. Niezależnie od tego, czy byli gotowi, czy nie, poszli, w mróz, śmierć i wojnę, i przyszli, dotarli, legli, zostawieni przez resztę oddziału, aby umrzeć w środku lasu i zimy jako żołnierze już nieprzydatni. W opowieści brutalne realia przenikają się z onirycznym obrazowaniem, wspólnie prowadząc do konkluzji o cykliczności wszechrzeczy.

Przeszłość to złudzenie, wspomnienia stopniowo się zacierają, człowiek błądzi wiecznie we mgle historii, ciągle popełniając te same pomyłki, i odgrywa gotowe, napisane już role, a zasadzająca się na rotacji i redukcji wojna „jest wielkim zegarem świata” (s. 304). Gunia w udany i nastrojowy sposób, powiedziałbym, że na zasadzie realizmu magicznego, operuje różnymi płaszczyznami czasowymi, wywraca perspektywy i przekonuje, że „znamy tylko nasze wyobrażenia o ludziach i pamiętamy jedynie te wyobrażenia” (s. 310).

Sfera tych wyobrażeń, przestrzeń wspomnień, snów i niedomówień, co rusz sprowadza na manowce. O tym między innymi opowiadają Pneumatyczne, osadzone w klimacie rozbuchanego lata i zmętniałych czasów dorastania, a z tego względu jakby odlegle zestrajające się z Schulzowskim Sierpniem. Prażące słońce kontrastuje z tajemniczą chorobą ojca, która pożera światło w jego wnętrzu i zamyka go w ciemności. Wobec tej dysfunkcji, a także wiecznej nieobecności matki, młody protagonista staje się odpowiedzialny za siebie i swojego brata, choć jak sam przyznaje: „nikt mnie nie pytał, czy jestem gotowy” (s. 127). Znudzeni i zmęczeni upałem chłopcy któregoś dnia odkrywają, że w okolicy postawiono dmuchany park rozrywki. To, co ma być szansą na ucieczkę od trudów i bolączek codzienności, okazuje się jednak źródłem trwogi i dojmującej zagadki.

„Widmowa twierdza”, której podstawę stanowią labiryntowe „pneumatyczne konstrukcje” (s. 123), doprowadza do odistnienia, pochłania i rzuca wyzwanie bohaterowi. Następuje „objawienie gumy, plastiku i szumu pomp” (s. 134), uosabiające zdziwaczałą potęgę zdolną sprawiać, że czyjaś obecność zostaje „retroaktywnie unieważniona” (s. 131). Ta Guni epifania gumy kieruje do rozważań o tym, na ile percypowany świat jest realny, a także czy rzeczywiście dysponuje się możliwościami do podjęcia walki. Choć w końcowych akapitach protagonista przekonuje, że jest gotowy – i pójdzie, stanie do boju, powodowany nie lękiem, lecz ciekawością – to w kontekście całego opowiadania trudno w pełni uwierzyć w powodzenie planowanej misji.

Nie mniej doniosłe przedsięwzięcia pragną wcielić w życie robotnicy ukazani w Wieży milczenia. Mężczyźni trudnią się pracą w hurtowni piw i napojów gazowanych i w istocie czasownik „trudnić się” znakomicie wyraża ich pogrążoną w rozpaczy i biedzie egzystencję. Główny bohater, pierwszoosobowy narrator, jako jedyny nieoznaczany imieniem, podlega przez pracę stopniowej redukcji. W codziennej niedoli towarzyszą mu nie tylko koledzy z zakładu, lecz także – i zwłaszcza – poczucie „ciągłego głodu, niespełnienia, permanentnego lęku i upokorzenia” (s. 85). Mimo że protagonista ma świadomość, iż każda jego cząstka „sprzeciwia się kontynuowaniu tego wszystkiego” (s. 80), przechowuje w sobie resztki zdeterminowania i nadziei. Oczekuje bowiem i pragnie, tak jak cała reszta, zjawienia się wybawiciela.

W utworze symbolizuje go tytułowa budowla – widoczny komin starej opuszczonej fabryki ogrodzonej płotem i zarośniętej zdziczałymi chaszczami. Choć zakład pozostaje nieczynny, tkwi uporczywie w mieścinie i łapczywie zagarnia przestrzeń wokoło. Z tego powodu pod fabryką panuje uciążliwy ścisk, wytwarza się labirynt ciasnych uliczek przydający dodatkowych boleści. Kiedy do zarabiających grosze robotników docierają pogłoski o ponownym uruchomieniu przepastnego obiektu, każdy z nich postanawia ten jeden jeszcze raz spróbować wziąć sprawy we własne ręce i zawalczyć o perspektywę godziwej egzystencji.

I zawzięty narrator, pragnący przedrzeć się do ogarniętej milczeniem wieży, i jeden z jego kolegów, desperacko zdecydowany na działanie, a w istocie „drobny i złamany jak zużyty manekin” (s. 98), podejmują grę, której wynik tak naprawdę został już przesądzony. Wszak sami wiedzą najlepiej, że zawierzanie sprawiedliwości to najbardziej absurdalna z wiar, że, potencjalnie wolni, są tylko więźniami zanurzonymi w iluzjach możliwości, zakładnikami bezdusznego systemu niepodlegającego jakimkolwiek przeobrażeniom. Jak przyznaje osoba mówiąca: „To, co martwe, nie zmienia się” (s. 94). Równocześnie – w opozycji do tego bezwładu, inercji opartej na wyzysku – oświadcza w rzekomej gotowości: „Muszę iść. Ja idę. Idę” (s. 99).

Ruch, pęd ku przodowi, rozpaczne zmaganie się z upływającym czasem, z tym, co nie do uniknięcia i nie do zdobycia – w taką materię zagłębiają się też Okruchy dla nocy. Narrator opowiadania, fotograf chwytający obiektywem gwiazdy, odbywający podróże wśród galaktyk, tym razem schodzi na ziemię, kiedy pracownik pobliskiej budowy zjawia się u niego z umierającym psem. Bezpańskie zwierzę, przypadkowo potrącone samochodem, nie ma żadnych niemal szans na przeżycie. To bodaj jedyna historia ze zbioru zupełnie pozbawiona choćby drobiny niesamowitości czy oniryzmu, nie mniej tak samo jak pozostałe zanurzona w dojmującym poczuciu, że wszystko jest przeniknięte cierpieniem i przez cierpienie napędzane nonsensownie do działania.

Rozszalała jazda samochodem od jednego weterynarza do drugiego – „gnać, spoglądać przed siebie, ku celowi, choćby tego celu miało nie być. Wtedy należy go sobie wymyślić” (s. 55) – zderza się tu z milczeniem pozostawianym przez śmierć, zapełniony grób i rozświetlone powidoki przeszłości: galerię „widm, duchów, upiorów” (s. 59).

Obok omówionych już Pneumatycznych moim faworytem niniejszego zbioru są Trzy spotkania z Jonaszem Dotem, na tle reszty utworów jawiące się prawie że jak tekst przygodowy – i na pewno też wyjątkowo straszący, bo wyraziście nasycony konwencją horror weird fiction, zrealizowaną zresztą w mistrzowskim stylu.

Tytułowy bohater to szanowany gitarzysta klasyczny i profesor historii muzyki, który sporą część swojego życia poświęcił na badanie twórczości Johanna Kaspara Mertza (notabene postaci autentycznej). Przełomowym wydarzeniem okazało się odkrycie przez Dota tak zwanych bluźnierczych kompozycji Mertza, stworzonych po doświadczeniach najpierw niewyobrażalnych bólów, a następnie otarcia się o śmierć. Profesor wnikliwie je przeanalizował, a jako muzyk postanowił też odtworzyć i wydać, nie zważając na rzekomą blasfemiczność, która Mertza zblokowała przed ich upublicznieniem. W opowiadaniu kompozycje te odgrywają rolę źródła, z którego niepojętym nurtem wypływają gorączka i szaleńcza fiksacja – znów bezimiennego – protagonisty (i jednocześnie narratora).

Za sprawą swojej roboty dziennikarskiej zyskuje on okazję do poznania historii Mertza i osoby Dota – a tego ostatniego bez powodzenia stara się pochwycić po występach, by zamienić z nim choć słowo. Zapętlone odsłuchiwanie płyty profesora, wirtuozersko coverującego utwory romantyka, w których instrumentom akompaniują dźwięki imitujące ogień, sznur szubieniczny czy pracę rzeźnika, łączy się z bezsensowym kręceniem się w kółko, w sferze tych samych pragnień, celów i marzeń, z powracaniem do punktu wyjścia.

„Tylko pustka, gorzkniejąca z każdym kolejnym rokiem” (s. 223), przyznaje zrezygnowany bohater. Pożerany przez samotność, a w życiu dopatrujący się wyłącznie klęski, wpisanej „jako konieczność w jego najgłębszy, najbardziej podstawowy poziom” (s. 236), funkcjonuje w zniewoleniu, paradoksalnie warunkowanym własną podmiotowością. Jak bowiem zauważa: „ja sam – moje życie, moje ciało, mój umysł – to moje najgorsze więzienie, z którego nigdy nie ucieknę, chyba że w śmierć” (s. 237).

Ucieka także w muzykę, zapędza się w kakofoniczne rejony stopniowo gromadzące w sobie coraz posępniejsze znaczenia. Gna za niedosięgłym Dotem, za jego twórczością, za tą postacią zsyłającą straszliwą anamnezę, odkrywającą głębokie przeświadczenie o przegranej egzystencji.

Osiem spotkań z Wojciechem Gunią, składających się na omawiany zbiór, oferuje tożsamy poziom pokrzepienia. Ostatnie z nich, tytułowe, autor osadza w granicach prowizorycznego Edenu, w którym zamknęli się protagonista-narrator, jego siostra i rodzice. Śmierć matki głównego bohatera, spadająca na czytelnika w pierwszym wersie utworu, wyważa wrota tego sztucznego raju i nieoczekiwanie stwarza nowe możliwości. Tylko co z nimi zrobić, gdy nie jest się gotowym na wykonanie jakiegokolwiek kroku do przodu?

Prócz tego, że opowiadanie wznosi się na motywach biblijnych i gnostyckich, stanowi w moim odczuciu rzecz najwymowniejszą antynatalistycznie. Matczyne zapiski, które odkrywa protagonista, składają się na quasi-wykład, a w jego ramach rodzicielka orzeka kategorycznie: „Aby stworzyć lepszy świat, bez cierpienia, należy nie pozwolić, by zasiedliło go życie” (s. 357).

Podobnie jak w utworze Którzy przyszli pojawia się tu refleksja o przeżywaniu przez człowieka „rzeczy już poznanych. Doświadcza się ich raz, cała reszta to już tylko powtórka, przypis i komentarz do raz zadanej lekcji”. Kiedy zaś zaniknie możliwość percypowania czegokolwiek po raz pierwszy – rozpoczyna się „śmierć cieplna ducha” (s. 335–336).

Tę perspektywę stara się przezwyciężyć Ewa, siostra protagonisty. Odważnie kosztuje wyrosłego na miejscu matki owocu i wyrusza, porzuca to, co związane z przeszłością, przedostaje się przez powracającą w utworze linię lasu, kraniec zwodniczego ogrodu rozkoszy. Ale jej brat nie jest jeszcze gotowy, by iść: „ja sam jestem w tym świecie, uwięziony w błędnym kole ułudy” (s. 368).

Przestrzeń we wszystkich tekstach więzi, dusi, nie pozwala na swobodę ruchów i krępuje, przeszkadza i rodzi zagrożenia. Pokoje mieszkalne są za ciasne (Płyną) i kojarzą się z celą (Wieża milczenia), a na każdym kroku – za kulisami (Trzy spotkania…) czy w parku rozrywki (Pneumatyczne) – czyhają przyczajone labirynty. Bezpieczne egzystowanie w obrębie „szczelnie otulonego mikrokosmosu” (Kiedy będziesz…, s. 331) pozwala odrzucić od siebie myśl o przekraczaniu granic i zamiast tego co najwyżej kontynuować ich poszerzanie.

Niedużo zostaje tu miejsca – także i na otuchę czy odrobinę humoru. I przyznaję to wprost i otwarcie: Kiedy będziesz gotowy, idź to literatura do cna przygnębiająca. Gunia należy jednak do tych pisarzy, którzy pesymistyczne odczytywanie rzeczywistości realizują z wyczuciem, dojrzałością i intelektualnym zgłębieniem tematu. Autor nie wpada w przesadę, nie kreuje się na księcia ciemności, nie jest też edgelordem, który nieudolnie forsowałby skrajne wizje. Literacka krawędziowość to bowiem najgorsze, co może się przytrafić smutnym opowieściom. Dla mnie przykładem takiej niekompetencji jest Drach Szczepana Twardocha – dzieło, które dołuje hiperbolicznie i do bólu i które zostało okraszone tak kuriozalnym finałem, że co najwyżej pozostawia czytelnika z ciarkami żenady i uśmiechem niedowierzania.

Mimo wszystko przy lekturze Guni czasem też można się uśmiechnąć. Zdawkowy czarny humor (a jakżeby inaczej!) pojawia się przykładowo w dialogach. Krzywy z opowiadania Którzy przyszli, konający z kamratem przy ognisku, rzuca do niego filozoficznie: „Ciepło jak w brzuchu u mamy przed wyjebaniem na ten cały gnój. Tak się kończy, gdy pizda jest twoim pierwszym oknem na świat” (s. 264), a kilka stron dalej przypomina sobie cudaczne przepisy ze szkolnego kabaretu: potrawkę z noworodka i pudding z topielca.

To swoją drogą kieruje mnie pamięcią do podobnych kulinarnych osobliwości, jakie z typowym dla siebie surrealistycznym zacięciem przedstawił w Kuchni kanibali Roland Topor. Wśród rozlicznych przepisów znajdujemy sposoby na przyrządzenie kochanków w skrajnej rozpaczy, maniaka na czubkach piersi czy męskiego członka („Fiuta podawać z łyżką oleju, skropionego octem”). Całość dopełniają zaś wiersze, ilustracje i szczególne nagłówki prasowe, takie jak ten: „Prochy prababki wsypali do babki!”. Jednocześnie w swojej ostatniej powieści, Bal na ugorze, wydanej rok przed śmiercią, Francuz podjął skatologiczną w punkcie wyjścia, a w ogólnym rozrachunku quasi-antynatalistyczną interpretację natury: to rzecz wzbudzająca odrazę, obrzydzenie, nieprzyjazna, obojętna na przestrzeń i czas, spisująca wszystko na straty, marnująca, mieszająca i powtórnie spożytkowująca. „Nie czuję dla niej najmniejszego podziwu”, oświadczył. „Nie zachwyca mnie mnożenie form życia”.

A na ile zachwyca Gunia? Czy jego Osiem opowieści o ludziach na drogach donikąd, jak brzmi podtytuł zbioru, może w ogóle wzbudzać jakikolwiek zachwyt, a nie wyłącznie zasmucać i dołować? Czy historie, w których najgorszym potworem okazuje się człowiek – człowiek niszczyciel – oferują coś więcej ponad przykre konkluzje? Angażujące fabuły, spisane wprawnym językiem, świetne warsztatowo dzieła oparte na przemyślanej budowie, otwierające bogactwo potencjalnych analiz i dociekań – czy to za mało, by chociaż spróbować?

Ostatecznie zawsze można pozachwycać się ładnym wydaniem, za które odpowiada krakowskie Wydawnictwo IX, nacieszyć oczy fotografiami Guni, które pojawiają się przy każdym opowiadaniu, a także poszerzyć swój zasób leksykalny. Wszak słowa w rodzaju okiści, iteracji, ekstrahentu czy dylatacji czasu nie trafiają się często we współczesnej polskiej literaturze. Na jej tle Kiedy będziesz gotowy, idź to propozycja tyleż odważna, co prawdziwie interesująca.

 

Michał Pleskacz