Słów parę o Balladach morderców Mariusza Wojteczka

Widząc Ballady morderców, od razu przypomniał mi się australijski muzyk, Nick Cave, ze swoim niezapomnianym albumem Murder Ballads z 1996. Kiedy otworzyłam książkę – rozmiarami co prawda niewielką, nadrabiającą jednak treścią – ze wstępu dowiedziałam się, dlaczego powiązałam muzykę z literaturą. „Autor”, napisała Marta Sobiecka w przedsłowiu, „poprzez debiutancki zbiór, chciał złożyć artyście hołd”. Wierzcie w to lub nie, ale tymi paroma słowami mnie przekonała. Zarówno ceniąc wspomnianą twórczość muzyka, jak również od dawna chcąc zapoznać się z twórczością Mariusza Wojteczka, bez namysłu zdecydowałam się przeczytać książkę. Czy istnieje lepsza publikacja niż wznowiony, uzupełniony o nowe opowiadania debiut, aby poznać twórczość oraz styl pisarza?
W Balladach… wyróżnione są dwie części, nienazwane, oznaczone jednak jako „część I” oraz „część II”. Na pierwszą składają się reimaginacje warstw słownych utworów australijskiego kompozytora, na drugą natomiast – opowiadania w pełni autorskie, treściowo niepowiązane z oryginalnymi Balladami. Zbiór rozpoczynamy zatem od drabbli i shortów, często cztero-, pięciostronicowych tekstów, wśród których wymienić można chociażby Stagger Lee bądź Crow Jane. Jak się okazało, następnie otrzymujemy bardziej rozbudowane opowiadania, takie jak na przykład Mimowolnie oraz Komiwojażer. Utwory, chociaż powiązane ze sobą motywami, są autonomicznymi cząstkami, całość można zatem czytać zarówno w kolejności, jak i „wyrywkowo”.
Opowiadania zawarte w Balladach… zróżnicowane są zarówno stylistycznie, jak i językowo. Różnią się od siebie również formą przekazu, czytelnik zatem – chociaż to wciąż debiut, uzupełniony jednak o dotychczas nieopublikowane utwory – może dostrzec ewolucję pisarza. Dzięki wykorzystaniu różnorodnych form podawczych, ten, kto decyduje się sięgnąć po zbiór, ujrzy przekrój umiejętności autora oraz proces dojrzewania Wojteczka jako pisarza; zaobserwować można ścieżkę, którą przeszedł, szlifując talent oraz rozwijając umiejętności, aby opanować trudną sztukę pisania opowiadań.
Takie zróżnicowanie narracji, szczególnie w obrębie jednego opowiadania, świadczy przede wszystkim o umiejętnościach autora, jak również o świadomym korzystaniu z dokonań poetyki. Jako przykład posłuży nam Klątwa: bohater opowiadania, swoiste medium oraz dziennikarz, pomaga bratu-policjantowi w zbieraniu informacji o przestępstwach za pomocą swoich umiejętności retrokognicyjnych. Narrację poprowadzono tutaj standardowo, trzecioosobowo, z wyłączeniem fragmentów, w których jasnowidz opowiada o swoich umiejętnościach, tytułowej klątwie, czytelnikom. Dochodzi wówczas do nagromadzenia apostrof, przez co czytelnikom może wydawać się, jakby medium zwierzało się właśnie im. Bohater tłumaczy w ten sposób na przykład to, dlaczego uważa swój dar za przekleństwo, zamiast za uzdolnienie:
Miewam sny. Majaki na jawie, jakby ktoś mi nagle we pchnął do głowy projektor i wyświetlił film. Urywane sceny, jak z ośmiomilimetrowej taśmy. Skrawki zdarzeń, czasem dźwięki i zapachy. Złe rzeczy. Bardzo złe. (…). Rzygać się chce w takich chwilach. Ale co mam zrobić? Lobotomię? Nie wiem, czemu tak się dzieje. Nie kontroluję tego, nie umiem wzbudzić w sobie tych obrazów na zawołanie, nie wiem nigdy, czy są prawdą… Nie, jestem pewien, że to prawda. Ale nie mam dowodów, żadnych namacalnych przesłanek, by cokolwiek udowodnić. Po prostu wiem, czuję. I muszę z tym żyć (s. 48).
W opowiadaniach, poza narracją pierwszo- oraz trzecioosobową, dochodzi także do połączenia pierwszoosobowej z innowacyjną, drugoosobową, wciąż odnoszącą się jednak do bohaterów – doskonałym tego przykładem jest Crow Jane. Tekst opowiada o gwałcie, wykorzystaniu seksualnym przez mężczyznę błędnie obdarzonego zaufaniem, a także o niemożności poradzenia sobie z doświadczoną traumą. Szczególnie zatem wśród kobiet, które spotkały się z molestowaniem oraz przemocą, tekst wywołać może skrajne emocje. Warto jednak przeczytać opowiadanie, aby zrozumieć, w jaki sposób takie doświadczenie wpływa na ludzi.
Forma podawcza Crow Jane wygląda następująco:
Jak on mógł to zrobić? Żołądek zwija ci się w supeł, a łzy cieknące po policzkach mają słony smak. Łykasz je, zaciskając gniewnie wargi. Pamiętasz. Każdą chwilę, moment, sekundę (…). Łykasz ślinę obolałym gardłem. Skurcz pod prawym okiem przypomina o fioletowym siniaku, zieleniejącym już powoli, który jednak dalej boli, jak cholera. Nie wiesz, jak teraz, po tym wszystkim, wygląda twoja twarz. Od tylu dni nie spojrzałaś w lustro. Nie chcesz (s. 68).
Bohaterka, kelnerka w barze, ponownie przeżywa traumatyczne doświadczenie, wykorzystując do tego czasowniki w drugiej osobie liczby pojedynczej – taką narrację rozumieć można jako apostrofę, czyli zwracanie do czytelników, bądź jako solilokwium, co czyni wtedy z opowiadania niejako monolog, rozmowę z samym sobą. Czytelnik może dzięki temu, by tak rzec, „wejść w buty” bohaterki, przeżyć to traumatyczne doświadczenie razem z nią. Nastrój Ballad… doskonale oddają zatem słowa zapisane przez Wojteczka: „jeśli coś piszę, to na smutno. Jakbym się upijał tym smutkiem, tą tęsknotą, czegoś sam nie umiem nazwać. Za nie-samotnością” (s. 97).
Opowiadania spięte są ze sobą, co prawda, motywem zła, jednak wykorzystanie tego wątku jest bardzo różnorodne. Począwszy od przywracającej do życia magii, a skończywszy na dziurze w ścianie, wciągającej wszystkich, którzy się zbliżą – Wojteczek zgłębia ludzką motywację, głośno zastanawia się, dlaczego człowiek popełnia okrutne zbrodnie oraz pada ich ofiarą. Odpowiedzi, udzielone przez pisarza, są niejasne, skłaniają raczej do wyciągnięcia własnych wniosków.
Niełatwym zadaniem, doskonale jednak wykonanym, okazało się przeniesienie historii – szczególnie tych, które zainspirowała muzyka, oryginał bowiem rozgrywa się w niekoniecznie sprecyzowanym miejscu oraz czasie – na grunt polski, umiejscowienie ich w realiach, które ułatwią Polakom ich odbiór. Ballady… stanowią wobec tego jedynie twórcze nawiązanie, kreatywne powielenie motywów celem złożenia hołdu drugiemu artyście, zamiast bezmyślne powtórzenie stworzonych już historii. Godne wspomnienia są także, wykorzystane jak najbardziej świadomie, zabiegi interpunkcyjne. Mariusz Wojteczek bowiem, z tego co zauważyłam po lekturze, ogromną uwagę poświęca rytmice zdań, przecinki bowiem często użyte są w takich miejscach, żeby kontrolować rytm i znaczenie wypowiedzi, zamiast służyć wyłącznie gramatyce.
Podsumowując, Ballady… charakteryzują się przede wszystkim tym, że utwory od początku do samego końca trzymają stały, wysoki poziom. Są oszczędne w słowach, niosą jednak ogromny ładunek emocjonalny, któremu tak krótka forma pozwala w pełni wybrzmieć. Odnosi się co prawda wrażenie, jakby niektóre kończyły się trochę za szybko, ale właśnie dzięki temu pozwalają czytelnikom przemyśleć to, co przeczytali. Trzymają przez to w napięciu, natomiast inspirację cave’owską kompozycją, wspomnianą przez redaktorkę zbioru, z łatwością dostrzec można w każdym tekście. Dlatego, czytając Ballady…, zastanawiałam się, w którym kierunku tym razem pójdzie autor? Na czym się skupi? W jaki sposób rozwinie zaproponowane wątki? W każdym przypadku, bez wyjątku, otrzymywałam odpowiedzi na pytania, które sobie zadawałam – i żadna mnie nie zawiodła. Utwory Wojteczka, powstałe w wyniku tejże inspiracji, doskonale dopełniają się z utworami muzycznymi. Aż zbiór sam prosi, aby czytając go, włączyć również album australijskiego muzyka.
Początkowo – jako pisarkę – trochę zdenerwowało mnie, że Mariusz Wojteczek jako pierwszy wpadł na pomysł połączenia twórczości Nicka Cave’a z tak krótkimi opowiadaniami, jako recenzentka natomiast – cieszę się, iż miałam okazję przeczytać reinterpretację tych utworów zaproponowaną przez innego pisarza. I to nie przez byle kogo. Wznowieniem debiutu jeszcze raz udowodnił on, dlaczego został nazwany przez Wojciecha Gunię Markiem Hłasko literatury grozy.
Karolina Byszewska