Festiwal imaginacji. Recenzja Snów umarłych. Polskiego rocznika weird fiction 2019. Część III – i ostatnia

W literaturze weird fiction ­zaciera się granica jawy i snu. Odbiorca jest wyrzucany na peryferia realności, nurza się w absurdzie, zatapia w lękach, obsesjach i powracających uporczywie traumach. Język i obrana forma często nie wystarczają, aby wyrazić to dojmujące uczucie niesamowitości i przedziwnej grozy. W swoim przenikliwym eseju Lalka i perła Olga Tokarczuk pisze: „Największym wyzwaniem dla języka jest opowiedzenie snu. Co by było, gdyby literatura okazała się jakimś rodzajem zapisanego zbiorowego snu?”. I właśnie o snach – a może i nawet częściej: koszmarach – traktuje wiele opowiadań z (nomen omen) Snów umarłych. Oto ostatnia część recenzji zeszłorocznego już zbioru – obszernego i wymagającego.

Krainie Tomasz Kempski roztacza przed czytelnikiem przestrzeń osobliwą – napędzaną właśnie rojeniami i twórczą ekspresją, która raz jeszcze staje się sprawczą siłą. Schorzała zatruta wyobraźnia – umysł opanowany przez tajemniczego stwora – generuje kolejne obrazy i następne wymysły. Kempski umiejętnie przechodzi od realności do mar („Może to wszystko jest tylko snem we śnie?”) i niemal jakichś lacanowskich symboli, gdy Alek – protagonista Krainy – krąży, obserwując swoje refleksy i lustrzane niepokojące odbicia. To rodzaj podróży, która ma zapewnić nagrodę, wszystko zmierza jednak nieubłaganie do krwawego i tragicznego finału…

Taki dojmujący tragizm, a zwłaszcza traumę, doskonale ukazał Robert Zawadzki w Śnie dziecka o morzu. Tak, to utwór bez wątpienia wymagający, ale właśnie poprzez jego formę – przez zdekomponowaną, poszarpaną fabułę, w toku jakiejś rozpaczliwej konfesji – manifestuje się doświadczenie grozy, pustki i utraty osobowości. Figura ojca, którego nie ma, rodzinne powikłania… Już w inicjalnych akapitach pada ważna konstatacja, że „sny i wyobrażenia zlewają się z faktycznymi wydarzeniami”. Bohater wątpi w swoją ontologię: „może to ja jestem tym kimś innym i nikim jednocześnie”. Nie znajduje odpowiedzi na dręczące go problemy. Codzienność jest tu fałszywa, a rzeczywiste sensy istnieją jedynie w głowie. Zawadzki całkiem konsekwentnie rozwija się jako autor (podobne motywy odnalazłem już w jego wcześniejszym opowiadaniu pt. Mężczyzna w garniturze opublikowanym w XXVIII numerze „Histerii”) i sądzę, że w tak osobliwej twórczości niewątpliwie tkwią zadatki na dobry i ambitny zbiór opowiadań.

Rodzinne konflikty, dzieciństwo przepełnione grozą – to wszystko zawarł też Zbigniew Golemienko w Królu. Jakże jednak odmienny to tekst od pozostałych, przede wszystkim zaś: bardzo udany debiut. Opowiadanie nie należy do tych najkrótszych, ale w tym wypadku to jedynie jego zaleta, czyta się bowiem wyśmienicie. Bohater Króla to bynajmniej nie bierna istota, która bezradna staje w obliczu niewysłowionej grozy, ale silny i doświadczony przez los facet, siłacz walczący niegdyś w klatkach, uwodzicielski i stanowczy, a przy tym doskonały w swej dziedzinie, jaką jest antropologia. I właśnie wątki antropologiczne czynią z tego opowiadania rzecz naprawdę atrakcyjną i świetną. Golemienko zarysowuje postać upiornej Babuni, wychudzonej, pomarszczonej kreatury, która prześladuje mężczyznę. Klnie on na kobiecinę, widząc jej powracające widmo: „Ta stara suka nie żyje, a jednak znów za mną chodzi i znów mnie osądza”. Bohater jest także niejako niewolnikiem drzemiącego w nim tytułowego Króla. To bezlitosna i sadystyczna istota o niepokojącej proweniencji. Protagonista musi zmierzyć się z fantazmatami przeszłości, odkryć prawdę o rodzinie, a tym samym o swojej tożsamości. Znaczące, że rodzinny dom nazywa prywatnym koszmarem, to „wysypisko śmieci, kanalizacja”, w którą musi się zanurzyć. Z Króla spokojnie można by uczynić zajmującą powieść czy wciągający film – czekam na więcej opowiadań autora.

Chyba jeszcze dłuższym utworem w niniejszym zbiorze jest Bezprawie na pograniczu światów autorstwa Bartosza Orlewskiego. Otrzymujemy niebywałą mieszaninę westernu, sensacji, weirdu i fantastyki – i ja to kupuję! Nero to główny bohater tego podzielonego na dwie części utworu; sprytny łowca nagród, „odważny, opanowany, potrafił szybko i celnie strzelać, swoje sumienie przyzwyczaił do przemocy”. Nero uporczywie obserwuje „podobne do szponów wieże”, „pokraczne wieże pod obcym niebem”. Pędzony danym mu na pustyni rozkazem pragnie dotrzeć do mitycznego Międzyświata. Musi rozprawić się z niegdysiejszymi kumplami, powstrzymać czarną magię, a także… przemóc własną nudę i znużenie egzystencją. Łowca wędruje „ku pozbawionej znaczenia przyszłości”, do miejsca, „które prześladowało go przez całe życie”. Zakończenie zaskakuje, a całość napisano niezwykle umiejętnie. Miałem zresztą niebywałe szczęście: udało mi się bowiem wczuć w klimat Bezprawia… głównie dlatego, że przeczytałem je zaraz po skończeniu pierwszego sezonu Mandalorianina! I jedynie brakło w opowiadaniu Baby Yody…

Jeszcze jeden długi utwór znalazł się na liście tych ostatnich do omówienia. Z pustynnej i rozgrzanej Ameryki przenosimy się teraz do dwudziestolecia międzywojennego i dawnej Warszawy. Cóż za klimat wytworzył Łukasz Marek Fiema w swoim niemal gawędziarskim opowiadaniu pt. Cienie Absolutu. I choć przydałoby się tu więcej weirdowości, rzecz mimo wszystko naprawdę zasługuje na uwagę. Otrzymujemy historię pnącego się na szczyt kariery pisarza. Rozbudowany utwór rozgrywa się na przestrzeni wielu lat. Poznajemy bohatera, jego przeszłość, rodzinną historię. To Szymon Wajcman, polski Żyd; wraz z rozwojem akcji poznaje plejadę gwiazd i zanurza się w świat artystycznej śmietanki. Autor z polotem odrysowuje ówczesną cyganerię: są tu Wat, Tuwim, Baczyński, Lechoń i wielu innych. Istotną funkcję pełni wspomniany żydowski kontekst – to on kształtuje niejako tożsamość Szymona, konstruuje ją, jest również inspiracją, nawet mimo tego, że po śmierci ojca pisarz zatraca niejako poczucie własnego pochodzenia i czuje się przede wszystkim Polakiem. W Cieniach Absolutu pojawia się postać żydowskiego mędrca, niejakiego rabina Zalmana, na poły mistycznego kabalisty, wypowiadającego jedno z centralnych w opowiadaniu twierdzeń: „to, co ludzie zwykli nazywać rzeczywistością, w istocie jest odbiciem ich własnej jaźni”. Szymon odwiedza cmentarze i polsko-żydowskie mauzoleum, które zdaje się bramą wiodącą do innych światów; rozmyśla o Jom Kippur, babcinych opowieściach i straszliwym dybuku. Z czasem zaczyna popadać w chorobliwy stan, a czytelnik z przejęciem obserwuje deformacje jego osobowości i złożonej psychiki.

Zniekształcenia rzeczywistości wydają się też dominantą opowiadania Magdaleny Świerczek-Gryboś pt. Larwy (modlitwa do Klary). Absurd przeplata się tu z narkotycznymi wizjami, a wstręt i ohyda generowane przez tytułowe larwy łączą się z ludzkimi słabościami. Realne to „absurdalne słowo”. Tytułowa Klara uwikłała się w przedziwną relację z mężem Michałem – i w jeszcze dziwniejszą ze swoim znajomym, Filipem. Ten drugi przekonuje ją, że odkrył zupełnie nowy sposób medytacji. Ukazuje Klarze „cholernie brudny pergamin” i roztacza przed nią wizję swoistego „Matrixa, tylko raczej organicznego”, do którego rzekomo można dotrzeć poprzez „Pierwomedytację”. Klara grzebie we wspomnieniach, grzęźnie w nich, nie mogąc odnaleźć ratunku. Forma – podobnie jak u omówionego Roberta Zawadzkiego – koresponduje z treścią i semantyką utworu. To również tekst wymagający, ale i – moim skromnym zdaniem – dosyć nierówny. Momentami zaciekawia, miejscami też nuży. Tkwi w nim jednak jakaś uwodzicielska tajemnica.

A jeszcze głębszą enigmę zawarł Lech Baczyński w Winie nowego świata. Literacko: bardzo dobry utwór, fabularnie troszkę słabszy, a samo zakończenie jest równie niepokojące, jak i zastanawiające – i tak naprawdę niczego nie tłumaczy (ale może tak ma być?). Wydaje mi się, że Baczyński w sposób niezwykle dosadny diagnozuje współczesnego człowieka i jego kondycję. Człowieka – trzeba to wyraźnie podkreślić – żyjącego przestrzenią cyfrową, internetową, która, co dosyć absurdalne, alienuje, choć wydawałoby się, że cały świat, każdy człowiek, jest na wyciągnięcie ręki. Bohater-narrator mieszka w piwnicy i zajmuje się wykonywaniem internetowych zleceń: pisze konkretne komentarze, reklamuje najróżniejsze produkty. Z domu nie wychodzi w ogóle, a jedzenie zamawia poprzez opracowany algorytm. Ironiczne i głębokie w swym przewrotnym pesymizmie są uwagi mężczyzny, gdy zastanawia się na przykład: „Czy ja kiedyś nie pisałem badań na zamówienie”. Konstatuje ponuro: „Nigdy nie wiedziałem, jak żyją inni ludzie”; „Nie płacą mi za to, by myśleć” i dalej: „Ciekawe, jak teraz wygląda centrum, od lat go nie widziałem”. To postać intencjonalnie wyalienowana, zanurzona w automatyzmach i algorytmach. Ale wreszcie wychodzi ze swojej dziury, wreszcie pragnie zrobić coś „ludzkiego” – i coś się zmienia, coś osobliwego następuje na samym końcu tego ponurego weirdowego utworu…

Bardzo przedziwnie i absurdalnie niemal do granic jest także w Szkółce Łukasza Krukowskiego. Ze wszystkich wspomnianych tu utworów ten wypada jednak najsłabiej. Mamy sfrustrowanego ucznia nienawidzącego szkoły i porannego wstawania; jego kumpel – niejaki G. – to z kolei klasowy buntownik, który szybko pożałuje swego śmiałego zachowania. Szkołę ukazano jako urząd systemowo mordujący różnorodność i unifikujący rzeczywistość. Dokonuje się w niej „niepowstrzymany proces kolektywizacji”, a klasa jest bezustannie nazywana „kolektywem klasowym”. Mimo tych celnych spostrzeżeń budujących jakąś atmosferę, całość – nazbyt przedziwna – do mnie nie przemawia. Pojawia się dyrektor, dyrektor-sadysta, osobliwy i groteskowy typ ukazujący młodym bezwzględny absurd. Protagonista nie potrafi uwierzyć w rozwój wypadków, ale przecież „to nie jest i nie może być sen”. Czy aby na pewno?

Po krótce jedynie chciałbym teraz potraktować prozę zagranicznych gości i osobno zgromadzoną na samym krańcu tomu poezję. Wśród cudzoziemców pojawiają się: Kathe Koja z króciutkim i nieco irytującym opowiadaniem Opuszczony ogród, fantazyjny utwór Mielizna autorstwa Johna Langana oraz bardzo dobre, mroczne i niezwykle sugestywne Brzuchomówstwo w dwudziestu prostych krokach, które popełnił Jon Padgett, „zawodowy brzuchomówca”. Nie będę pisać o każdym poszczególnym utworze, bo chciałbym jednak uwypuklić tu rodzimych autorów. Powiem jedynie, że zagraniczne opowiadania z tomu z 2018 r. przekonały mnie do siebie bardziej – mocniej poruszyły albo zwyczajnie wyborniej się przy nich bawiłem (bo przy znakomitym utworze Castle’a naprawdę można się bawić!).

Zostaje jeszcze poezja Patryka Kosendy – jego przedziwne wiersze, zabawa słowem, jakieś lingwistyczne potyczki, mocowanie się z językiem i znaczeniowością. Nigdy nie potrafiłem w poezję – i również tu poległem. Ale autentycznie doceniam artystyczny wysiłek, doceniam osobliwe asocjacje, kojarzenie ze sobą momentami zupełnie biegunowych zjawisk i rzeczy. Szczególnie do gustu przypadł mi ten wers (i właściwie nie wiem, dlaczego): „Prawda jest taka, że widzę dyndające mięsiwka”; a równie ciekawie wypada również choćby taki: „zabagnione zerkanie plasterki rozmokłej mortadeli”. To oczywiście jedynie próbka, wycinek, bezczelne wyrwanie z kontekstu dziwacznych konstatacji. Mogą stanowić zaproszenie do tej poezji, mogą też odstręczyć i przerazić. Mnie w jakiś sposób uwiodły, chociaż nie ważę się na dogłębne ich zrozumienie. Ale poezja nie jest, nie musi być tym medium, które w sposób zrozumiały przekazuje jakąś prawdę o świecie. I nie musi być tym również weird ficiton.

Przekonał mnie o tym ten zbiór. Choć wymagający, zapewnił mi tyleż trudu, co rozrywki. Przede wszystkim pochwalam tę nieco niewdzięczną inicjatywę: bo popularyzacja weird fiction w Polsce – propagowanie literatury trudnej, ambitnej, czasami przeintelektualizowanej, czasami zbytnio rozbuchanej, a zwłaszcza dziwacznej ­– to nie lada wyzwanie. I za to czapki z głów i głębokie ukłony. Oby macki absurdu i plugawe dziury kosmiczne opanowywały kolejne podatne umysły.

Michał Pleskacz