Festiwal imaginacji. Recenzja Snów umarłych. Polskiego rocznika weird fiction 2019. Część II (omówienie kolejnych dziesięciu tekstów).

Howard Philips Lovecraft, definiując weird fiction, stwierdził, że „główną rolę winna odgrywać atmosfera”. Ile więc tego dusznego klimatu, tej dziwności i niepokoju znalazło się w kolejnych opowiadaniach z tegorocznego zbioru Sny umarłych?

To oczywiste, że Lovecraft pozostaje niekwestionowanym mistrzem weirdu, klasykiem gatunku. A jak to bywa z klasykami – inspirują. Wpływ Samotnika z Providence nie tylko na literaturę, ale w ogóle kulturę, nieustannie zadziwia. Szereg twórców czerpie garściami z tych bluźnierczych i plugawych czeluści, z przepastnych kanałów niezwykłej imaginacji Amerykanina. Ale na ile jest to tylko kopia gotycko-lovecraftowskiego sztafażu – a na ile rzeczywiste przetworzenie i wyjście poza ograne motywy?

Zdaje się, że w opowiadaniu Dom pani Romilov niewiele tej twórczej inwencji. Trzeba jednak przyznać, że autor – Bartłomiej Ból – dość zręcznie operuje klimatem. Jest tytułowe domostwo, jest tajemnicza, trochę archetypowa, ale chyba jednak bardziej stereotypowa, babinka, jest wreszcie protagonista – niejaki Witold, który, choć z natury tchórz, postanawia wkroczyć do domu, o którym krążą niesamowite i straszne historie, bo emanuje „przedwieczną, plugawą energią”. Mamy zmierzch, tajemnicze szepty i „grobowy głos sędziwego puchacza”. Pani Romilov to kobieta przedziwna: długowieczna, blada, zamieszkała w domostwie starszym niż cała wieś. Witold szybko pożałuje wejścia na strych, bo zobaczy tam coś, czego w ogóle nie chciał widzieć. Mimo próby zbudowania ciekawej opowieści, czytelnik dostaje raz jeszcze obraz krwawego rytuału, motyw magicznej księgi i groteskowe – choć nie najgorsze – zakończenie.

Trochę Lovecrafta i gotyk pełną parą serwuje też Artur Grzelak w Znalezisku z Blackwood, chociaż tutaj chyba bardziej można autorowi uwierzyć, że była to konwencja zamierzona. Nowa Anglia, małe miasteczko i pisarz Algernon (ale Bloch, nie Blackwood!), który – by uwolnić się od dręczących go uzależnień i dokończyć powieść – za namową przyjaciela wyprowadza się na jakiś czas do tytułowej mieściny. Deszczowa okolica, wybrzeże, urodziwe klify, lasy, a wśród nich… dziwny i zarośnięty kościół. Jakby tego było mało, okazuje się, że Algernon ma na podorędziu całą okultystyczną biblioteczkę! Opowiadanie czyta się dobrze i lekko, styl Grzelaka nie jest wymagający, ale podobnie i historia – niestety bardzo przewidywalna.

Mniej przewidywalnie jest z kolei u Mateusza Wojteczka. Jego Jurodiwy naprawdę potrafi wystraszyć! A ciekawie jest od samego początku. W niewielkiej peerelowskiej wsi – od lat zamieszkałej przez te same pokolenia – dochodzi do niemożliwego zdarzenia. Oto przy wymianie posadzki w kościele robotnik kaleczy sobie rękę, aby po chwili… unieść się dwa metry nad ziemię i stracić serce, które rozszalałe i nieustannie pulsujące wydobywa się z jego klatki piersiowej! Krzysiek umiera, ale jego ciało i serce nieprzerwanie lewitują nad posadzką. Porucznik Witold Wiecha – przedstawiciel racjonalnej komunistycznej władzy – próbuje wyjaśnić całą sprawę, ale tylko popada w coraz głębszy obłęd. Prześladuje go upiorny duch zamordowanego Cygana i tajemnicza ślepa znachorka. Z czasem Wiecha zaczyna dostrzegać teatralność rzeczywistości i – podobnie jak miejscowy proboszcz – nie potrafi poradzić sobie z dziwnymi głosami i wewnętrznymi demonami. Nieustanny klimat niepokoju i grozy świetnie korespondują z rozwojem opowiadania, a zakończenie zaskakuje. Z notki o autorze można się dowiedzieć, że na kanwie tej historii Wojteczek planuje napisać nawet powieść – i ja z chęcią po taką rzecz sięgnę! Tylko jedna malutka uwaga: w tekście pada stwierdzenie, że imię tajemnego boga, którego wyznają wieśniacy, „brzmi jak zniekształcone JHWH”. Ale trzeba zauważyć, że żydzi – ze względu na szacunek i religijne zasady – nigdy nie wymawiali świętego imienia Boga (i stąd też rozbieżności: czytać „Jahwe” czy „Jehowa”?). I nawet najmądrzejszy profesor antropologii kulturowej nie może znać jego brzmienia, a więc i budować takich porównań.

Skorom wspomniał już o rzeczach dobrych, to chyba idealny moment, by napisać teraz o tekście Jakuba Bielawskiego i jego opowiadaniu pt. Ziemia mówi. Bielawski szturmem wbił się na podium literackiej weirdowości dzięki fenomenalnemu Słupnikowi. Potwierdzeniem sukcesu była oczywiście wydana przez Vesper (!) Ćma. Muszę przede wszystkim zaznaczyć kwestię stylistyki. Bielawskiego się czyta jednym tchem. Ziemia mówi ujmuje groteskowością, czarnym humorem i zręcznie budowaną rodzinną opowieścią. Autor umieszcza akcję w znajomych mu stronach. Dolny Śląsk, wieś i tak zwykła przecież śmierć dziadka, zwykła, bo – co zaznacza Bielawski niejednokrotnie – dziadek „wziął i umarł. I nie było już człowieka”. A takich stwierdzeń jest tylko więcej – ale nie jest to styl pretensjonalny, raczej wydaje się, że dla Bielawskiego naturalny, przesiąknięty ironią i czarnym humorem. I tak na przykład podczas pogrzebu „ksiądz rzucił kilkoma klasykami i grudką ziemi”, a później „wszyscy zapomnieli o dziadku”. Przypominają sobie o nim dopiero kilka lat później, gdy ktoś postanawia kupić dawny dom staruszka. I wydarzą się wówczas rzeczy osobliwe, a ziemia – i ukryte w niej dziwności – przemówi…

Rodzinne konflikty i powikłania to częściowo również temat Anozognozji Łukasza Borowieckiego. Tytuł oznacza przypadłość, w której chory nie zdaje sobie sprawy ze swojej choroby. A więc Borowiecki dotyka niezwykle weirdowego zagadnienia – pyta o granice ludzkiego poznania. Marek, jeden z bohaterów opowiadania, porusza ten problem na swojej prelekcji, wychodząc z „własną” filozofią i tezą, że nie można doświadczyć wszystkich aspektów i dotrzeć do esencji rzeczy (a brzmi to po prostu jak założenia fenomenologii). Równolegle toczy się motyw tajemniczej Dziury, do której trafia przypadkiem Mariola schwytana przez nieobliczalnego mordercę i psychopatę. Ta żarłoczna Dziura wciąga ofiary „do swojego brzucha”, a jej wnętrze to „pierwotny bulion, z którego kiedyś miało wyłonić się nowe życie”. Ostatecznie Borowieckiemu udaje się skonstruować dobre i intrygujące opowiadanie przeplatane kilkoma zajmującymi wątkami.

Wielowątkowość to także wyznaczniki takich tekstów jak Akustemologia Anny Marii Wybraniec czy Terra incognita Agaty Domagały. Wybraniec mogliśmy poznać już przy poprzedniej edycji Snów, gdy otwarła ją swoją ­– bardzo zresztą udaną – Dioramą. Akustemologia jest historią o niepełnosprawności, o tajemniczej traumie i młodzieńcu, który w wyniku dziwnego zdarzenia… zaniemówił. Igor – bo tak zwie się główny bohater – z utęsknieniem wyczekuje momentu, gdy w radiu będzie mógł posłuchać Julii. Dziewczyna – jak dowiadujemy się dalej – jest z kolei niewidoma i dla niewidomych właśnie prowadzi audycje o poznawaniu świata przy pomocy dźwięków (stąd tytuł utworu). Ale Igor musi nieustannie zmagać się z młodzieńczą traumą, z przerażającą obcą rzeczywistością, której trójwymiarowość jest nieustannie podawana w wątpliwość… Bardzo weirdowy tekst, który chyba jednak nie do końca zrozumiałem, ale który doceniam za pomysłowość i warsztat.

Z kolei Terra incognita przenosi nas w postapokaliptyczną rzeczywistość. Tekst jest zapiskiem wspomnień niejakiego Artura z Bastionu. To miejsce jest ostatnią kolebką życia po jakimś straszliwym kataklizmie, który sprawił, że ludzie rodzą się zdegenerowani, a w samym Bastionie panuje ścisła kontrola urodzeń. Artur okazuje się wybrańcem – niczym w słynnej jaskini Platona wychodzi na wierzch, na palące słońce, bo pragnie wiedzy, pragnie zrozumieć, dlaczego ludzie rodzą się łysi, z odpadającymi paznokciami, i dlaczego ziemia jest wysuszona i bladożółta. Zakończenie – niemal symboliczne, intrygujące. Aż szkoda, że autorka nie napisała czegoś więcej.

Coś więcej mógł też napisać Maciej Kaźmierczak, autor zeszłorocznego Molocha. Jego tekst pt. Zobacz trudno nazwać w ogóle opowiadaniem. To forma przemyśleń, swoistej pesymistycznej medytacji antyesencjalisty („Nigdy nie byliśmy poza materią, z której się zrodziliśmy”), afabularne rozmyślania, przykra obserwacja, diagnoza przygnębiającej rzeczywistości. Życie to „kolejny dzień umierania”. „Martwi nie ożyją”. „Nikt nas nie zbawi. Nikt nas nie uratuje”.

Próżno szukać też ratunku w Zimie Agnieszki Fulińskiej. Autorka przenosi nas w XIX wiek i realia bitwy pod Berezyną. Całość jest napisana sprawnie, niemal baśniowo (skojarzyło mi się w pewnym momencie z Krainą lodu, ale chyba nie powinienem się do tego przyznawać…), intryguje ukryta gdzieś tam pośród śniegów postać anonimowej lodowej pani. Oto niejaka Marianna przygarnia pod swój dach porucznika napoleońskich wojsk. Próbuje go uzdrowić, ale on nieprzerwanie skarży się na dręczące go zimno…

Skoro zacząłem od Lovecrafta, to skończę na Kafce. Zawsze, gdy w weirdowym opowiadaniu widzę typowy wielki budynek – symbol zimnej biurokracji – oraz ludzi-robotów, którzy nieprzerwanie pracują, to od razu myślę o Kafce, nawet jeżeli na przykład w Procesie są też inne, o wiele ciekawsze, wątki. Skierowanie Piotra Bareja jest typowym przykładem tekstu właśnie o bezduszności i absurdalności systemu, o wszechwidzącym oku władzy, nieuchronności cywilizacyjnych lęków i postępującej unifikacji, której tak bardzo obawiał się Witkacy, pisząc o straszliwych wielkich termitierach. I po części Barej ukazuje właśnie tę mrówczość, tę ciągłą pracę, której brak teleologii. Choć autor serwuje parę ciekawych zwrotów akcji, całość niestety się dłuży, jakby niespecjalnie zmierzając do mającego wybrzmieć jakoś finału…

I ja zbliżam się nieubłaganie do końca lektury tegorocznych Snów. Jeszcze trochę opowiadań przede mną, jeszcze osobliwa poezja, kilka znanych nazwisk oraz zagraniczni goście.

Michał Pleskacz