Festiwal imaginacji. Recenzja Snów umarłych. Polskiego rocznika weird fiction 2019. Część I (omówienie pierwszych dziesięciu tekstów).

„Chciałbym, żeby było to święto ekspresji, indywidualnego przeżycia” – tak mówił rok temu na KFASONIE (Krakowskim Festiwalu Amatorów Strachu, Obrzydzenia i Niepokoju) Wojciech Gunia, myśląc o kształcie następnego rocznika Snów umarłych. Redaktor naczelny antologii (i naczelny twórca polskiego weirdu) pragnął, aby opowiadania odzwierciedlały przede wszystkim autorskie wnętrza, a nie były jedynie gatunkowymi kliszami. Krzysztof Grudnik wspomniał z kolei o potrzebie formalnych eksperymentów i wzbogaceniu nadchodzącego tomu pierwiastkiem poetyckości. Już teraz warto zaznaczyć, że w tegorocznej edycji poezja rzeczywiście się pojawiła. A co z ogranymi motywami i eksperymentalnością? Czy tegoroczni autorzy wykroczyli poza znane lovecraftowskie światy, czy zdołali odkryć pokłady osobliwości tam, gdzie mogłoby ich w ogóle nie być? Czy zanurzyli się w swoje wnętrza, fobie i obsesje, aby je – mniej lub bardziej dosadnie – zwerbalizować? I czy tegoroczne Sny można nazwać świętem wyobraźni?
Zacznę od tego, że weird fiction jest gatunkiem, który nieustannie wymyka się jednoznacznym definicjom. Podkreślił to we wstępie do poprzedniego tomu Krzysztof Grudnik, zaznaczając, że weird „przenika inne gatunki fantastyczne”, ponieważ żaden z nich „nie ma […] monopolu na dziwność”.
To genologiczne rozluźnienie z jednej strony otwiera perspektywę twórczej wolności, z drugiej jednak generuje spore utrudnienie. Oto stajemy przed pytaniem: czym w ogóle jest weird fiction? Już czytając zbiór poprzedni, natknąłem się na teksty, które prędzej widziałbym choćby w takich publikacjach jak popularne od pewnego czasu Fantazmaty (czy u nas w „Białym Kruku”!). W niektórych opowieściach nie znalazłem komponentów charakterystycznych dla weirdu, albo raczej – żeby nie wyrażać tutaj zbyt ostrych sądów – w moim odczuciu nie było to weird fiction, nie tego oczekiwałem, sięgając po ten konkretny zbiór.
Zobaczmy, jak więc wyszło w tym roku. Zaznaczę, że w niniejszym omówieniu będę się poruszać nie tyle w porządku linearnym, ile asocjacyjnym czy też tematycznym, ograniczony jedynie liczbą pierwszych dziesięciu tekstów.
Otwierającemu opowiadaniu Marty Kładź-Kocot pt. To nie ja stwarzam światy patronuje Orwell i jego sztandarowy Rok 1984. Autorka uwypukla zagadnienie opresji, ucisku i zniewolenia. Oto władczy ontologiści pragną zwalczyć wszelkie formy twórczej ekspresji. Imaginacyjny słownik zniewolonych osób chcą zastąpić „pojęciami-klockami”. Podstawowy cel to kastracja umysłu, usunięcie wyobraźni i wtłoczenie podmiotu w prostotę (i pustotę). Dzieje się tak z tego względu, że – niczym w kabale – słowo ma tutaj stwórczą moc. Język staje się narzędziem, za pomocą którego można (no właśnie) stwarzać nowe światy. Marta Kładź-Kocot wykorzystuje tu również dość znany już zapalonym weirdowcom motyw pękającej rzeczywistości. Coś kryje się pod powłoką, a celem jest dotarcie do prymarnej esencji. Równolegle istnieją szeregi innych wymiarów i pod tą złudną błoną, tym Kantowskim fenomenalizmem znajduje się coś jeszcze… To tekst dobry, reprezentatywny i tym samym godny otwarcia całości.
Potwierdzenie tezy, że ludzka wyobraźnia jest największą z potęg, odnajdujemy również w opowiadaniu Mały koniec świata. Joanna Dzięciołowska ukazała w swojej opowieści walkę z okrutną istotą (enigmatyczny ON). Tekst rozpoczyna się absurdalną sytuacją: na świat spadł deszcz martwych biedronek, niezliczone mrowie opanowało każdą możliwą przestrzeń, tworząc – jak pisze autorka – czerwono-czarny dywan. Protagonista Barabasz wpada w owadzie sidła (uwolnić Barabasza!!), aby stoczyć później bitwę, w której orężem stanie się jego potężna imaginacja. Bohater „zawsze posiadał bujną, wręcz dziką wyobraźnię”. Warto zauważyć, że autorka umiejętnie usuwa granicę między jawą a snem, rzeczywistością i urojeniem. Barabasz zapytuje: „co NAPRAWDĘ się stało?”.
I ja zapytam: co się stało? Jak to możliwe, że taki tekst, jak Światło przyszłe trafił do Rocznika weird fiction 2019? Ale prędko spieszę z wyjaśnieniem, bo bynajmniej nie pragnę zdeprecjonować autora tekstu! Roland Hensoldt ma sprawne pióro, lekki styl, a opowiadanie czytało się bardzo dobrze i równie szybko. Tyle że… zdecydowanie nie jest to weird fiction, lecz coś na wzór fantastyki dla młodzieży. Poznajemy tutaj dwójkę licealistów, Julię i Mateusza, którzy są miłośnikami fantasy. Julka – rudowłosa początkująca pisarka – odnajduje polaroid, który przewiduje przyszłość. Para (ale to chyba friendzone…) postanawia wykorzystać aparat do iście szlachetnych celów. Akcja jest wartka, toczy się prędko i sprawnie, opowieść jest okraszona humorem i nawiązaniami do Władcy pierścieni, Harry’ego Pottera czy Gwiezdnych Wojen (filozoficzny cytat Yody!). Opowiadanie nie ma jednak w sobie nic z niepokojącego klimatu i dusznej atmosfery, których szukam, czytając weirdowe opowieści. Pojawiają się co prawda rozważania o istocie rzeczywistości czy ludzkiej kondycji, ale bynajmniej nie jest to groza. A przecież motyw modelowania rzeczywistości za pomocą podróży w czasie można świetnie wykorzystać w konwencji horroru – najlepszym tego przykładem opowiadanie Vizvarego pt. Zużyć przed marcem 1998 z poprzednich Snów umarłych, w mojej ocenie: jedno z najwybitniejszych w tamtym zbiorze!
A skoro poruszyłem już temat tekstów wybitnych, parę zdań poświęcę teraz Domowi Lota. Z pierwszej dziesiątki to mój zdecydowany faworyt. Jakub Tyszkowski przetwarza tu biblijną historię Sodomy i Gomory. Tekst jest skatologicznie obleśny i blasfemiczny, ocieka (boskimi!) ekskrementami, brudem i grzechem – i właśnie dlatego jest tak dobry! Przy okazji pierwszych Snów powstała spora wrzawa wokół Molocha autorstwa Macieja Kaźmierczaka (notabene tekst nominowany do Zajdla). Opowiadanie uznano za odstręczające, obrzydliwe, ogółem: skrajnie wykraczające poza jakąkolwiek literacką przyzwoitość. Dom Lota zdecydowanie przebija Molocha w tych kategoriach. Co warto zaznaczyć, nie prowokuje warstwą językową, jak to było u Kaźmierczaka, który zastosował sporo wulgaryzmów, tym samym „brudząc” dodatkowo tę płaszczyznę. Tyszkowski świadomie dobiera słowa, konstruuje zdania niemal poetycko, narrację prowadzi sprawnie i przyciąga odbiorcę. Tworzy aurę nie tylko odrazy, ale zadumy i prawdziwej grozy. Ukazuje świat zdegenerowanych robali zamieszkujących gigantyczne sekwoje. Te „kule zarobaczonego mięsa” gnają na spotkanie z czymś niesłychanie obrzydliwym i wyjątkowo bluźnierczym…
Odrażający jest też Król karaluchów autorstwa Iana Giedrojća. To kolejny bardzo dobry tekst. Pojawiają się tu znane weirdowcom manekiny i karaluchy oraz swoiście wykorzystany motyw sobowtóra. Giedrojć kreśli historię pana Reznika, który odziedziczył po ojcu sklep-warsztat z ludzkimi protezami. Akcja zaczyna się w momencie, gdy armia obrzydliwych karaluchów nie daje mężczyźnie spokoju. Reznik stopniowo popada w obłęd. Giedrojć w fenomenalny sposób przedstawia frenezję, grozę i (auto)destrukcję.
Zniszczenie i szaleństwo odmalowali też w swoich tekstach Leszek Baderski i Bartłomiej Fitas (autor dobrze przyjętej Potępionej). Obydwaj panowie mocno czerpią ze spuścizny Lovecrafta, przy czym czuć i widać to wyraźniej zwłaszcza w opowiadaniu Baderskiego pt. Muzyka Adriana Gawlikowskiego (odwołanie dostajemy już w tytule). To niespecjalnie skomplikowana historia tytułowego młodzieniaszka, studenta religioznawstwa z Poznania. Pewien bydgoski aspirant stara się rozwiązać sprawę masakrycznego wydarzenia, do którego doszło w jednym z muzycznych klubów. Baderski przypomina znane nam już doskonale postacie: Hasthura czy Matkę z tysiącem młodych. Całość oscyluje wokół „rytmu pulsującego wszechświata” i przeplatana jest ekstatycznymi inkantacjami Gawlikowskiego.
O pulsującym kosmosie sporo też w tekście Fitasa pt. Cela numer siedem. Tu przetworzenie lovecraftowskich motywów wypada jednak zdecydowanie lepiej i właśnie opisy pierwotnego chaosu i początków wszechświata zrobiły na mnie największe wrażenie. Czytelnik trafia na krajobraz pustyni zamieszkałej przez mityczne czerwie. Protagonista pragnie zgłębić tajemnicę tytułowej celi, która znajduje się w gigantycznym pustynnym więzieniu. Cela – jak dowiaduje się bohater – jest źródłem niewypowiedzianego szaleństwa, co bezpowrotnie rozpala jego zwyrodniałą ciekawość. I mimo że historia nie należy do tych najoryginalniejszych, to styl Fitasa urzeka i wciąga.
Mieliśmy celę, to teraz czas na rzeźnię – i skoro mieliśmy Biblię, to czas i na tradycję grecką. W Rzeźni numer D Jakub Luberda zdaje się przetwarzać historię o mitycznym minotaurze i jego niepokojącym labiryncie. Opowieść jest osnuta wokół spotkania wuefisty z sadystycznym stworem. Większość akcji to ucieczka z opętańczego krwawego labiryntu. Mężczyzna miał jedynie wyjść do sklepu po szynkę, ale w drodze powrotnej zwiał mu autobus i tak zaczynają się jego nocne kłopoty. Historia jednak literacko średnia i więcej tutaj gore niż weird, chociaż zakończenie nieco to rekompensuje i choćby dlatego warto oddać się lekturze.
Po części do tradycji – ale zdecydowanie późniejszej niż antyczna – nawiązuje również Paulina Rezanowicz w swoim wysoce klimatycznym tekście pt. Wyrodna. Co ciekawe, ta gotycka opowieść może być bez wątpienia odczytywana w dyskursie feministycznym! Mamy bowiem tytułową wyrodną: Amelię, która rodzi bliźniaki, ale nie potrafi podołać macierzyństwu. Niespecjalnie pomagają w tym wredna niania czy zapracowany mąż. Kobieta stwierdza wprost, że jest „stłamszona konwenansami, wychowaniem i społecznymi oczekiwaniami”. Iskierkę złudnej nadziei przynosi jej magiczna księga. Opowieść wieńczy wyraźna i ponura konstatacja tajemniczego Landowskiego, właściciela książki…
I właśnie takiej nieco uchwytnej pointy, jakiejś finalnej tezy zabrakło mi w tekście Daniela Gapińskiego pt. Zapomniane odkrycie Ivana Schwindlera. Autora mogliśmy poznać już przy poprzedniej edycji Snów, gdy wykazał się w dobrze ocenionej Tamtej dzielnicy. Ale również tam nie znalazłem jakiegoś konkretu – chociaż może to być po prostu stała cecha pisarstwa tego obiecującego pisarza. Zresztą jednym z istotnych komponentów weird fiction jest przecież niedopowiedzenie, polisemantyczność – to ważna część literackiej kreacji, element budowania nastroju i niepokoju. Tegoroczny osobliwy tekst Gapińskiego koncentruje się wokół trudnego do wyjaśnienia wydarzenia. W Ameryce dochodzi do serii nagłych uzdrowień osób psychicznie chorych. Dziennikarz Fisher pragnie zgłębić przypadki tych „ozdrowieńców” i wyrusza na spotkanie z tytułowym bohaterem. Ivan to samouk, naukowiec-amator i zwolennik LSD obdarzony fantazją i kreatywnością. Wierzy, że odkrył mechanizm działania ludzkich psychoz.
A ja mam szczerą nadzieję, że w kolejnych opowiadaniach odnajdę jeszcze więcej ludzkiego szaleństwa, głębokiej frenezji, obezwładniającej grozy. Bo między innymi właśnie o tym traktuje weird fiction: o krępujących i tajemnych osobliwościach, dusznych obsesjach, (nie)spełnionych koszmarach i najdziwniejszych pragnieniach.
Michał Pleskacz