Druga subiektywna Toplista opowiadań z Białego Kruka

Cześć!

Jak wiadomo, nikt nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji. Jest to wręcz archetypiczne zaskoczenie, do tego stopnia, że jeśli zajrzycie do Słownika Języka Polskiego, to obok hasła „zaskoczenie” znajdziecie kadry z Monty Pythona (sprawdźcie!). Od dziś jednak można powiedzieć, że nikt nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji oraz „Krukowej” subiektywnej toplisty.

Tym razem spotykamy się po trzech latach. Jako że poprzednia edycja „Krukowej” subiektywnej toplisty (z 33 najlepszymi, moim zdaniem, opowiadaniami) się Wam raczej podobała, to mam nadzieję, że jest to niespodzianka z gatunku tych miłych, a nie tych z gatunku powiadomienia o nieuregulowanym rachunku. Trzy lata to zresztą dobry moment na podsumowanie – nie musieliśmy czekać zbyt długo (pięć lat to jednak pół dekady!) ani zbyt krótko (po roku nie ma chyba sensu robić takich toplist, a i co dwa lata moglibyście się znudzić). Więc trzy lata są OK.

W międzyczasie „Kruk” nie odpoczywał. I znów należy pochwalić całą Redakcję, że nie tylko niewzruszenie prze do przodu niczym rzymski żółw, ale też cały czas szuka nowych pomysłów. W pierwszej wersji tego tekstu chciałem nawet wypisać wszystkie przedsięwzięcia „Kruka” zrealizowane w ciągu tych trzech lat, ale zrezygnowałem. Jestem bezsilny. Mam wrażenie, że działo się więcej niż przez pierwsze pięć lat. Tutaj pierwszy numer „Kruka” na papierze, tam facebookowe wywiady wideo z różnymi Autorami, a gdzie indziej zaangażowanie Redakcji w różne przedsięwzięcia okołofantastyczne (w tym ogólnonarodowe). Samo czasopismo też się zmienia – porównajcie pierwszy numer „Kruka” z tym ostatnim i sami zobaczcie. Kiedy człowiek śledzi poczynania Redakcji, to odnosi wrażenie, że to ludzie żyjący jedynie swoją pasją. Takie podejście zresztą przynosi owoce w postaci coraz to nowych sukcesów – chyba wszyscy wiemy, że opowiadania publikowane na łamach „Kruka” nominowane bywają już do Zajdla (swoją drogą pierwsze z nich, Susza, przy układaniu mojej poprzedniej toplisty wylądowało na pozycji… trzydziestej czwartej, więc ostatecznie nie weszło do zaprezentowanego Wam zestawienia – a mógłbym się chwalić, że przewidziałem tę nominację!). I nie będę nikogo oszukiwał – to mnie bardzo cieszy, bo moim cichym marzeniem było, by tak się właśnie działo. Wiem, że moja pierwsza toplista w żaden sposób na ten sukces nie wpłynęła, ale czasem lubię sobie marzyć, że być może w jakimś, choćby najmniejszym stopniu przyczyniła się do zauważenia „Krukowych” tekstów. Byłoby miło.

Ale wracając do drugiej edycji Subiektywnej Topki – jako że pod uwagę wziąłem trzy lata, a nie pięć, to należy też – aby było uczciwie – zmniejszyć też liczbę miejsc. Dlatego nie przedstawię Wam 33 moich ulubionych opowiadań, a 20. Zdaje mi się, że taka liczba będzie odpowiednia (zresztą liczyłem na kalkulatorze i tyle mi wyszło, więc tak musi być). Taka liczba doprowadziła do sytuacji, że tym razem wybór był jeszcze dla mnie trudniejszy, a niektóre decyzje wręcz brutalne. Wybaczcie, jeśli padliście ofiarą moich cięć.

Nie chcę przedłużać, więc napiszę jedynie, że kryteria wyboru tekstów nie zmieniły się od poprzedniej edycji, tam znajduje się też kilka istotnych informacji, toteż polecam Wam sięgnięcie do pierwszej topki przed przeczytaniem tej (no i dzięki temu, jeśli jeszcze jej nie znacie, poznacie fajne opowiadania fajnych Twórców). Tu chciałbym jedynie przypomnieć, że to tylko zabawa i jeśli przyniesie Wam radość, to super, o to chodziło. Jeśli jednak zasmucicie się, że Wasz tekst nie znalazł się na tej liście, to otrzyjcie łzy, bo naprawdę nie ma się czym przejmować. Na pewno docenił Was ktoś inny, a może być też tak, że Wasze opko znalazło się u mnie na miejscu 21. Tego nigdy (się) nie (do)wiecie.

Przede wszystkim jednak marzę, by moje topki w jakiś sposób zachęciły do lektury wszystkich opowiadań „Krukowych”. Jeśli ktoś zobaczy tę listę i pomyśli sobie „Ejże, tego numeru nie czytałem, może warto nadrobić?”, to będę bardzo szczęśliwy. Równie szczęśliwy będę też wtedy, gdy pod wpływem mojej listy ktoś sobie pomyśli „Ejże, ten numer czytałem już kiedyś, ale przeczytam sobie jeszcze raz, odświeżę!”, bo chciałby, aby każde z tych opowiadań – także te, o których tu nie napisałem – żyło jak najdłużej, a nawet zyskiwało kolejne życia. A jeśli po lekturze tego tekstu ktoś sobie pomyśli: „Ejże, sięgnę chyba do pierwszej topki, a potem sprawdzę na przykład piąty numer „Białego Kruka”, zobaczę, jak to drzewiej bywało”, to już w ogóle będę czuł, że ta inicjatywa ma znaczenie. Bo „Kruka” warto czytać, bo warto docenić i Autorów, i Redakcję. Może i Wy napiszecie recenzję któregoś z „Kruków”? Do tego też Was ogromnie zachęcam, bo wszak nie ma dla Autora nic gorszego niż cisza. Nawet najsroższa krytyka tak nie smuci. 

Ostatnia rzecz. Już w trakcie kompilacji poprzedniej topki zwróciłem uwagę na to, że wielu Autorów zamilkło. Nawet Ci, których opowiadania ogromnie mi się podobały. I wiem, że każdy ma różne problemy, różne koleje losu sprawiają, że człowiek rezygnuje z pisania. Niekiedy po prostu przychodzi moment, że się już Autorowi nie chce, uznaje, że nie przynosi mu to radości albo że stworzył to, co chciał, więcej nie będzie. Szanuję. Choć i tak wielka szkoda. Ale może być też inaczej. Być może jesteś jednym z tych Autorów, którzy publikowali kiedyś na łamach „Kruka” albo innego fajnego czasopisma. Być może bardzo chciałbyś dalej pisać, ale uznałeś, że nie będziesz, bo nikt Cię nie czyta, bo za mało recenzji otrzymałeś, że to nie ma sensu. Otóż ja Cię czytam – i chociaż dla mnie spróbuj pisać. I jestem pewien, że nie tylko ja. Nie rezygnuj więc. Chcemy Cię czytać i jako że Twój talent stał się dobrem całej ludzkości, nie możesz nam go poskąpić! Pisz! Jeśli nie zechcesz – zrozumiem. Ale będę strasznie wdzięczny, jeśli jednak nie zrezygnujesz.

I tak ogólnie: dbajmy o Autorów i Redakcję – żeby im się chciało!

Lecimy. Dla porządku – w pierwszej topce wybierałem opowiadania z pierwszych osiemnastu numerów (i jednego specjalnego, w sumie więc dziewiętnastu), w tej lecimy od dziewiętnastego do dwudziestego dziewiątego (a więc jedenaście wydań) plus trzy edycje specjalne (ogółem więc czternaście „Kruków”).

Lista:

  1. Kacper Kotulak, Sklepik ze śmierciami (numer 26) – tutaj niestety moja zasada jednego Autora na liście sprawiła, że doszło do bratobójczej walki między Sklepikiem ze śmierciami Kamieniem z Illii. Rozstrzygnięcie nie było łatwe także z tego względu, że Kamień… pisany był w tandemie, toteż Łukasz Kucharczyk moim wyborem został poszkodowany. Mam jednak nadzieję, że nie będzie miał mi tego za złe – tym bardziej że Kamień… nominowany był do Zajdla, więc ogromnie go już doceniono, a Sklepik… przecież też niekulawy, więc warto i o nim coś napisać. A nawet więcej niż niekulawy. To autentycznie zabawna historia, a co ważne – jest intrygująca i sprytna (w sensie nie sprytna jak łasica, ale tak sprytnie skonstruowana, że gdyby doczepić jej ogon, mogłaby za łasicę uchodzić – dziękuję, panie Black Adder). Wiele komediowych opowiadań skupia się właśnie, na – nie uwierzycie! – komedii, traktując fabułę jako dodatek do humoru. I nie ma w tym nic złego, wszak komedia powinna bawić, ale Sklepik… udanie łączy humor ze świetnym konceptem i sympatycznymi postaciami. Szczególnie upodobałem sobie pewnego osobnika (zdradzę, że to chyba holenderski szlachcic – a może malarz?), ale sam główny bohater to jedna z najlepszych osobowości, które przewinęły się przez karty „Kruka”. Z przyjemnością śledziłem historię tego egzaltowanego poety, który, by osiągnąć apogeum egzaltacji, popełnił samobójstwo. Czy zaspojlerowałem fabułę? Skądże znowu, tu historia dopiero się zaczyna. W tle – bogowie śmierci, biznesy, tkaniny, egzorcyści, cmentarze, piwka, porty, podatki, księgowi, ekonomia i inne ciekawe sprawy. Czy z takiego grochu z kapustą da się ugotować pożywną zupę grochową? Autor udowadnia że owszem, że nie tylko pożywną, ale i smaczną. A na dodatek dobrze operuje czymś, co można by nazwać – znowu! – sprytnymi zdaniami (w sensie znowu sprytnymi, nie znowu zdaniami). Nie wiecie, o co mi chodzi? Np. „Wagsley Mugg był do głębi nieszczęśliwy. Przede wszystkim był poetą, co już samo w sobie wiele tłumaczyło”. Jestem pewien, że po przeczytaniu tego zdania pomyśleliście sobie: „Hm, clever!” (jeśli język angielski jest Wam bliski, jeśli nie, to zapewne pomyśleliście „Hm, sprytne!”, ale sami widzicie, że tego „sprytnego” jest już w tekście za dużo, chciałem więc przełamać monotonię). I tego w opowiadaniu jest więcej. Tak więc – sprytna fabuła, sprytny humor, sprytne postaci. Czy to na pewno nie łasica?
  1. Lidia Gręda, Kajdany snów (numer 20) – lubię oniryczne historie. Sny pozwalają Autorowi na zrealizowanie wielu fajnych pomysłów, są też dobrym sposobem eksplorowania osobowości głównego bohatera. No chyba że to historia, która kończy się słowami: „Potem się obudził”. O nie, takich to nie lubię. Na szczęście w Kajdanach… sny zostały wykorzystane przez Autorkę w umiejętny sposób i są ważnym elementem historii (co prawda i tutaj do przebudzenia dochodzi – nawet nie do jednego – no ale nie jest to ten rodzaj rozczarowującego chwytu narracyjnego, o którym pisałem przed chwilą). Zresztą sama opowieść, choć na początku zdaje się dość prosta, co chwilę zmienia kierunek. Na wstępie mamy tu bowiem problemy uzależnienia, zaburzenia postrzegania rzeczywistości i eskapizmu powiązane z buteleczkami zawierającymi gotowe sny. Takie rekwizyty pozwalające na podróże po wyimaginowanym świecie pojawiają się czasem w fantasy i sf, ale dla Autorki są tylko punktem wyjścia – okazuje się bowiem, że jeden ze snów nie jest wcale snem głównej bohaterki. Jakże to? A więc czyim? Otóż pewnej tajemniczej kobiety. Co dalej? Tego już nie zdradzę. Dość napisać, że rzecz jest zaskakująca, tajemnicza osoba fascynująca, jej dylemat naprawdę zmuszający do myślenia, a finał tak mocarny jak gwałtowne wybudzenie z koszmaru kończące się na twardej podłodze. A całość, mimo że z pozoru nie zapędza się na terytorium horroru, w istocie jest niepokojąca i zostaje z człowiekiem po lekturze – przedstawione tu lęki są zresztą bardziej egzystencjalne, a może wręcz ontologiczne. Bowiem w zakończeniu kajdany snów – SPOJLER! – nie zostają zerwane – i to w każdym sensie. A raczej w kilku sensach. Dla każdego – innym. I są to różne kajdany i różne sny. Każdy ma swoje.
  1. Karol Ligecki, Abonament (trzeci numer specjalny) – nie ukrywam, że przez chwilę biłem się z myślami, czy numer redakcyjny brać pod uwagę w zestawieniu. Mój tok myślowy był specyficzny – wszak Redakcja to Redakcja, to trochę tak, jak by organizator brał udział w swoim własnym konkursie. Ale na szczęście ta chwila była krótka. Skoro Redakcja, jak sama przyznaje, zastosowała wobec siebie takie same kryteria doboru tekstów jak wobec każdego innego Autora i postanowiła pokazać swe zdolności na łamach właśnie „Kruka”, a nie jakiegoś pobocznego projektu, to nieuczciwie byłoby ich pominąć. Wracając do opowiadania – całość zasadza się na świetnym pomyśle korporacji zapewniającej klientom szczęście. Kto nie chciałby skorzystać z takich usług? Płacisz abonament i otrzymujesz kompleksowe usługi, w tym całodobową opiekę, pozwalające na osiągnięcie wymarzonego szczęścia. Uf, jak fajnie! Ale na superpomyśle opowiadanie się nie kończy. Rzecz bowiem dość niespodziewanie okazuje się historią kryminalną. Główny bohater, prywatny detektyw, zostaje wynajęty przez korporację zajmującą się dystrybucją szczęścia, by zbadać dotykające jej pracowników przypadki… nieszczęścia! Śledztwo wciąga jak wróżba z chińskiego ciasteczka… nie, to porównanie mi nie wyszło… w każdym razie wciąga, pojawiają się nowe fakty, Autor rzuca pomysł za pomysłem, każdy kolejny jeszcze lepszy od poprzedniego, a całość kończy się wybuchowym finałem. A po przeczytaniu ostatniego zdania Czytelnik zostaje z pytaniem czym naprawdę jest szczęście i od kogo lub czego zależy? Gdyby ktoś oferował abonament na tak dobre opowiadania, to z chęcią bym go wykupił!
  1. Aleksander Heba, Dwa plus dwa (numer 24) – krótka, ale mocna rzecz. Opowieść przenosi nas w czasy PRL-u, a traktuje o przypadkach, jak określa go jego pracodawczyni, „specjalisty do spraw utrzymania parametrów ogrzewania” pracującego w sierocińcu. On sam mówi o sobie bardziej malowniczo: „palacz CO”. Mogłaby to być wesoła historyjka o przygodach aspołecznego człowieka, który otwiera się przed ludźmi, ale rzecz idzie w zupełnie innym kierunku. Dzieci zaczynają znikać w tajemniczych okolicznościach, dziwne zdarzenia piętrzą się i jasnym się staje, że dostaliśmy rasowy horror. Ale horror z mocnym klimatem, z niedopowiedzeniami potęgującymi atmosferę grozy, z tylko zasygnalizowanymi okropnościami, które działają na głowę potężniej niż najbardziej nawet krwawe opisy. Taką grozę lubię, taką cenię. Klimat pierwszorzędny. A w finale, jak mi się wydaje, dodałem dwa do dwóch i rozwikłałem tajemnicę. Ale Wam rozwiązania nie zdradzę. Spróbujcie znaleźć je sami.
  1. Katarzyna Podstawek, Matka (numer 20) – rzecz dzieje się w wykreowanym przez Autorkę i Katarzynę Rutowską świecie elfów, a dotyczy poszukiwania nietytułowego syna przez tytułową matkę i poszukiwań tytułowej matki przez nietytułowego syna. Ale jak mają się znaleźć, skoro zostali rozdzieleni w brutalnych okolicznościach dawno temu, a co gorsza jedno z nich niewiele pamięta z tamtych czasów, drugie natomiast oszalało? Czy ludzie – albo elfy – są w stanie pokonać wszelkie przeciwności losu, by połączyć się z rodziną? I co z tym wszystkim mogą mieć wspólnego bogowie? Co jednak głównie wyróżnia to opowiadanie, to – poza naprawdę pięknym stylem Autorki – klimat. Duszny i ciężki, ale nie z powodu grozy, lecz wagi tematu, piętrzących się trudności, braku prostych, a może raczej satysfakcjonujących, odpowiedzi na trudne pytania. Finał jest poruszający, piękny. A całość sprawia wrażenie zapisu snu – w trakcie lektury miałem wrażenie, że związek przyczynowo-skutkowy został zachowany, ale kryje się pod nim jakiś bezsens, jakaś dziwność. Wiecie, coś jak logika snu – gdy śnimy, wydarzenia rozgrywające się w naszej głowie są sensowne, gdy się budzimy, przestają takie być. Mimo to opowiadanie nigdy nie osuwa się w otchłań nielinearności, przypadkowości, strumienia świadomości. Balans zostaje zachowany, dlatego historia mocniej uderza.
  1. Filip Kobiela, Methexis paperclip© (numer 19) – znowu krótkie opowiadanie, ale znów mocne. A o czym? Trzymajcie się foteli – o spinaczu biurowym. Nie jest on co prawda głównym bohaterem, ale bardzo ważnym rekwizytem. Czytając opowiadanie, można odnieść w pierwszej chwili wrażenie, że jest bardzo proste, lecz przy tym niejasne, i po lekturze zasępić się i zapytać: ale o co, do kaduka, chodzi? Do kaduka! Można by powiedzieć, że rzecz jest o korporacjach i na tym zakończyć, ale, do kaduka, przeczytajcie raz jeszcze! I człowiek czyta. I zaczyna pojmować. Nie chcę tutaj spojlerować, więc aby zaostrzyć Wasze apetyty na lekturę, zdradzę Wam, że dostrzegłem w nim nawiązania do Platona lub Plotyna oraz Hyde’a i Jekylla. Intrygujące? Jeśli ciągle to dla Was za mało, to rzućcie okiem na to stwierdzenie głównego bohatera: „A musicie wiedzieć, że gdy jestem do czegoś naprawdę przekonany, poświęcenie nie jest dla mnie pustym słowem. Poza tym szukałem ciekawej pracy, czegoś, co mogłoby mnie pochłonąć bez reszty”. Czy można takiej osoby nie lubić? Czy nie jest to kandydat do tytułu pracownika roku (a przynajmniej najbardziej oddanego swej pracy człowieka)? Czy nie podziwiać takiego poświęcenia spinaczowi? Albo raczej spinaczowi idealnemu, nadspinaczowi. W każdym razie opowiadanie jest sprytnie skonstruowane, dobrze przemyślane, rozgrzewa mózg i zostaje z Czytelnikiem. Przekonajcie się.
  1. Michał Lipka, Kukułka, która nie była kukułką (numer 25) – w opowiadaniu mamy nostalgiczną (przynajmniej dla niektórych Czytelników) podróż do lat 90. XX wieku. I za sam świetnie oddany klimat tamtych lat przyklaskuję Autorowi. Ale nie tylko za to. Bowiem nawet gdyby usunął z tej opowieści elementy fantastyczne, to byłoby to i tak świetne opowiadanie, że się tak wyrażę, obyczajowe. Historia o dorastaniu, o przyjaźni, o odnajdowaniu siebie i odnajdowaniu się w małym miasteczku. Lekka, zabawna, wciągająca. Ale zaraz, napisałem, że lekka? No tak, do pewnego momentu perypetie chłopców pragnących zostać satanistami – nie z powodu fascynacji mrocznymi mocami, ale po to, by odstraszyć prześladujących ich agresywnych rówieśników – są zabawne, rozczulające i mimo że pozornie nic się nie dzieje, trzymają w napięciu. Człowiek chce czytać o przygodach tych chłopaków jak o przygodach Tomka w krainie kangurów. Ale potem pojawiają się pewne rekwizyty i dochodzi do tragicznego wydarzenia. I opowiadanie zmienia swój klimat. Co prawda jest to już niemal końcówka, ale może właśnie dlatego mocniej ten zwrot bije po sercu Czytelnika? Tak czy tak polecam dla głównych bohaterów, dla klimatu. I dla tej zadumy, która po lekturze ogarnia człowieka, gdy zaczyna już pojmować, jakie znaczenie dla całej historii miały pewne elementy. A, i finał przypomina Strefę mroku.
  1. Adam Froń, Rezerwat geniuszy (czwarty numer specjalny) – przygody Sokratesa i Platona przyszłości… nie, przepraszam, Sokracjusza i Platoniusza… a w sumie to przede wszystkim Platoniusza… są wciągające i zabawne. Rzecz rozgrywa się, jak już się napisało, w przyszłości; zaczyna w tytułowym rezerwacie geniuszy, a potem, gdy Platoniusz otrzymuje pewną misję od pewnego pana, opuszcza granice tego specyficznego skansenu inteligencji i przenosi nas na tereny zamieszkałe przez pozostałych, całkiem normalnych, a nie hiperinteligentnych, przedstawicieli społeczeństwa. Jaka to misja? Otóż Autor gra tutaj na lękach wielu współczesnych. Ileż to razy słyszeliśmy, że ludzie już nie nadążają za rozwojem techniki? Że nasze bombardowane informacjami mózgi nie są w stanie przyjąć tej wiedzy? I nie tylko na tym Autor gra – rozwija te lęki w czasie i doprowadza je do przyszłościowej, logicznej konkluzji (uf, ale ładnie mi to wyszło, prawie jak Młynarskiemu). No bo co będzie, kiedy zmęczone, nie nadążające za rozwojem mózgi zostaną z tyłu? I kiedy ludzie zapomną, jak technika, dzięki której żyją, w ogóle działa? I nie jest to jakaś naciągnięta konkluzja – są wszak technologie, których zasady działania już nie pamiętamy. Platoniusz zostaje więc wysłany do świata zewnętrznego, by zobaczył, jaka jest sytuacja, przekonał się na własnej skórze, że ludzkość bez geniuszy sobie nie poradzi, i by coś na to zaradził. Konkluzja opowiadania jest jednak inna, niż można by się spodziewać, zaskakująca i dająca do myślenia. Wszakże ostatecznie być może nie ma jednego rozwiązania, nie ma nawet jednego problemu, a są jedynie różne spojrzenia? Zabawne, dające do myślenia, lemowskie opowiadanie.
  1. Grzegorz Czapski, Krzem (trzeci numer specjalny) – wiem, że umieszczenie w topce – i to na całkiem wysokim miejscu – Redaktora Naczelnego może zostać odebrane jako przejaw lizusostwa, ale od razu dementuję te podejrzenia. Autor jest diabelsko utalentowanym, obłędnie przystojnym geniuszem i dlatego Krzem jest tak dobry, to jedynie jego zasługa, żadnego podlizywania się wcale nie potrzebuje. No ale dobrze, już całkiem na serio – opowiadanie jest bardzo dobre i stało się jednym z moich ulubionych „Krukowych” tekstów, gdybym więc krygował się i obawiał się je umieszczać w topce tylko dlatego, że napisał je Naczelny, to działałbym wbrew sobie. Ale zostawmy to, przejdźmy do samego opowiadania. Wiem, że dość często używam słowa „sprytne”, ale Krzem to sprytne sf. Ciekawe, intrygujące. Przede wszystkim dlatego że Autorowi udało się stworzyć świetnych obcych – organizmy różne od ludzi, inaczej się zachowujące, inaczej postrzegające świat. Przyznam, że skojarzyli mi się nieco z kryształowymi stworami z jednego z tomów Tytusa, Romka i A’Tomka, ale jest to skojarzenie bardzo luźne. W Krzemie nie ma Tytusowego humoru i absurdu – sprawa jest poważna. Zetknięcie się obcych z ludźmi doprowadza niemalże do kryzysu światopoglądowego, a na pewno do popłochu, ale pierwszy kontakt nie przebiega dokładnie tak, jak moglibyśmy się tego spodziewać. Przyznam szczerze, że moje przewidywania okazały się o wiele nudniejsze od tego, co zaserwował nam Autor, a to, co się dzieje później, to majstersztyk. Bez bicia (i bez podlizywania!) – jest to jedno z moich ulubionych opowiadań o pierwszym kontakcie i zostanie ze mną na długo.
  1. Jagoda Kościelniak, Bez zmian (czwarty numer specjalny) – kolejne sf, kolejna intrygująca wizja przyszłości. Tym razem takiej, w której nieśmiertelni ludzie, niczym postaci z jakiegoś RPG-a, po awansie na kolejne poziomy doświadczenia za pedeki wykupują sobie umiejętności. I są to umiejętności takie jak wiedza botaniczna, ale również te prozaiczne, jak np. gwizdanie czy węch, których żadne z nas nie musi odblokowywać (no, może na naukę gwizdania należy poświęcić kilka frustrujących godzin i zaryzykować oplutymi ścianami, ale chyba żadnych punktów doświadczenia nam nie potrzeba). A na tym nie koniec! Świat przedstawiony jest też świetny, postapokaliptyczna rzeczywistość, w której – oczywiście właśnie z powodu apokalipsy – ludzkość nie tylko jest przetrzebiona, ale też całkowicie kontrolowana. Jak to zwykle bywa, w takich warunkach pojawiają się osoby pragnące zmiany. Pojawiają się pytania o sens wiecznej, bezsensownej egzystencji, o cel istnienia człowieka i czy na pewno lepsze było życie poprzednich pokoleń, to krótsze, skażone chorobami i zużywającym się ciałem i umysłem? I czy bunt przeciwko zastanemu porządkowi ma sens? Jakie będą jego konsekwencje? Czy w ogóle tak mocno zakorzeniony porządek da się wyplewić? Nie będę ukrywał, że chociaż cały świat przedstawiony uważam za świetny, to jednak najbardziej podobały mi się postaci – ich rozterki, ich interakcje – a przede wszystkim emocje, od których to opowiadanie kipi. Emocje nieprzekazane krzykiem, darciem szat, wielkimi słowami, teatralnie, przesadnie, ale subtelnie i autentycznie. A wręcz kameralna atmosfera je potęguje. I dlatego też uderzają prosto w serce, a zakończenie bije po głowie.
  1. Mateusz Libera, Śmieciożercy (numer 24) – znowu sf, znowu postapokalipsa (tym razem taka w stylu lat 80. lub 90., wynik wojny NATO z ZSRR), znowu dość kameralna opowieść, w której wielkie zdarzenia są tłem dla osobistych tragedii jednostek. A w sumie wielkie zdarzenia są źródłem milionów małych tragedii, co doskonale Śmieciożercy ilustrują. Po wypalonym ogniem atomowym terenach wędruje złomiarz. Odpady upadłej cywilizacji są dlań sposobem na przetrwanie. Pytanie tylko: czy taką egzystencję w ogóle warto kontynuować? Tekst jest ponury, smutny, wręcz przygnębiający, a nacisk na introspekcję tylko te wrażenia potęguje. Jeszcze jedną rzecz Śmieciożercy doskonale ilustrują – że te miliony małych tragedii tak naprawdę nikogo nie obchodzą; są wszystkim dla tych, których dotykają, niszczą cały ich świat, ale dla innych nie znaczą nic. I to zakończenie… Naprawdę mocny, poruszający tekst.
  1. Michał Karpiński, Irena (numer 24) – i znowu emocje! Taka emocjonalna trylogia nam się zrobiła. I przy okazji także trylogia kameralna, z tym że Irena w tej kategorii przoduje. Oto historia samotnej staruszki, której jedynym towarzyszem jest portret zmarłego męża. Rzecz jest oczywiście nostalgiczna, główna bohaterka zakotwiczyła się w przeszłości, na okrągło do niej wraca, ale kiedy pojawia się w jej życiu pewna dziewczynka, teraźniejszość w końcu dochodzi do głosu, a i ton opowiadania się zmienia. Robi się cieplej. Pojawia się więcej nadziei. Ale nie za dużo. W życiu przecież nadzieja miesza się z rozpaczą, a nawet przyjemne wydarzenia są zawsze zabarwione posmakiem dawnych porażek i tragedii. Na tym nie koniec. Pojawiają się bowiem elementy fantastyczne, ale tak wprowadzone, żeby Czytelnik musiał ruszyć głową, by zrozumieć ich znaczenie. Symbolika jest tutaj bardzo ważna. I – znowu użyję tego słowa, wybaczcie! – sprytna. Finał jest mocny, poruszający, pełen emocji i napięcia, a ostatnie zdania… No cóż, stawiają całość w zupełnie innym świetle. Świetnie skonstruowany tekst. A, i peerelowski klimat na plus. 
  1. Natalia Maślej, Wiosna (numer 22) – choć zazwyczaj nie skupiam się na personaliach Autorów, gdyż uważam, że powinienem oddzielać teksty od ich Twórców i nie ma znaczenia, kto pisał, lecz co napisał – innymi słowy, opowiadania winny stać na własnych nogach, a nie być podpierane nazwiskami – tu zrobię wyjątek, bowiem Autorka w chwili publikacji miała… trzynaście lat! Publikacja w tym wieku to jeszcze nic wyjątkowego, wszak historia zna dziecięcych Autorów, ale Wiosna jest tak dobrym tekstem, że trudno więc uwierzyć w to, że napisała go tak młoda osoba. Opowiadanie zasadza się na arcyciekawym i makabrycznym pomyśle – otóż czy zastanawialiście się, dlaczego nekromanci w fantasy (zazwyczaj) nie używają ożywionych zwłok do prac? Najczęściej są to ich osobiści siepacze, ale przecież taki szkielet mógłby całymi dniami naprawiać dom. Pochwalę się, że ja nad się tym kiedyś zastanawiałem, Autorka natomiast zastanowiła się głębiej i pociągnęła ten pomysł jeszcze dalej – zwłoki się rozkładają, więc tacy robotnicy potrzebują, nazwijmy to, konserwatorów. A jako że to praca na pewno nie dla każdego i wymagająca sporych umiejętności, to potrzeba nauczycieli wychowujących kolejne pokolenia adeptów tej sztuki. W Wiośnie wprowadzona zostaje nawet całą szkoła tzw. reperarzy, a głównym bohaterem jest jeden z nauczycieli zmagający się z uczniami, problemami logistycznymi, zmęczeniem pracą i niezadowolonymi rodzicami uczniów. Jak więc widać, opowiadanie to niezły miks makabry, groteski i, jak to Anglicy mówią, slice of life. A zakończenie to taki miks emocji i stylistyk, że głowa boli. Lecz mimo tego bólu czerep jest usatysfakcjonowany. Wiosna to jedno z najbardziej intrygujących i oryginalnych opowiadań, jakie „Kruk” zamieścił. Wspominałem, że Autorka w chwili publikacji miała trzynaście lat? Jeśli nie, to wspominam, że w chwili publikacji Autorka miała trzynaście lat. Już się zastanawiam, co napisze, gdy będzie miała dwadzieścia trzy!
  1. Sławomir Dębski, Pierwsze przenosiny (numer 19) – podróże w czasie to wdzięczny temat na opowiadanie; można rzecz zakręcić jak słoik i zmusić Czytelnika, by z zapartym tchem próbował rozwikłać temporalne tajemnice. Z drugiej strony łatwo ten słoik przekręcić i stworzyć rzecz bezsensowną. Paradoksy czasowe, wszystkie zależności między liniami czasowymi sprawiają, że Autor musi w wielkim skupieniu konstruować fabułę – a i tak często może coś przegapić. Czasami Autorzy decydują się na przesunięcie tematu podróży w czasie do tyłu, ukrycia go w tle, uczynienia z niego trampoliny do innych problemów. Tak się właśnie dzieje w Pierwszych przenosinach. Podróżnik w czasie przeskakuje do Warszawy w czasach niemieckiej okupacji, by ocalić poetkę Zuzannę Ginczankę. I choć opowiadanie traktuje o ludzkich tragediach, o grozie wojny i o bezsensownej śmierci, to przede wszystkim, jak mi się zdaje, jest o poezji, o sztuce i o przeznaczeniu. O tym, co sztuka znaczy dla ludzi, jaką rolę pełni w naszym życiu i co człowiek może dla niej zrobić. I o tym, czym tak naprawdę jest przeznaczenie, czy ludzie są jedynie muchami schwytanymi w jej sieć i szarpią się w niej bez możliwości ucieczki, czy może jednak każdy z nas jest pająkiem, który tka własną sieć i od nas zależy, czy stworzymy ją słabą, łatwą do potargania, czy mocną, prawie niezniszczalną? Jakkolwiek by nie było – to piękny, pełen emocji, dobrze napisany tekst.
  1. Magdalena Anna Sakowska, Słowa jego boga (numer specjalny 3) – tematyka tego opowiadania niejako rezonuje z poprzednim. W odległej przyszłości pewien człowiek postanawia stać się częścią AlterBota, takiego minimecha czy też zbroi wspomaganej. Szkopuł w tym, że kto raz znajdzie się w pancerzu tegoż, już nigdy z niego nie wyjdzie. Nasz heros jest zdeterminowany i w końcu realizuje swe marzenie. I na początku wszystko jest OK – jest zadowolony z tego wyboru. Wszystko jednak się komplikuje, gdy bohater się zakochuje. Jako jednak się rzekło, odwrotu nie ma… no chyba że wyprosi się łaskę żyjącego boga. Co dzieje się dalej? To już musicie sami przeczytać, ale napiszę tyle: jeśli przeczytacie, nie pożałujecie. Autorka skreśliła bardzo ciekawą historię o przeznaczeniu, odnajdywaniu samego siebie i okrasiła ją świetnymi dialogami. Przede wszystkim jednak zmusiła do myślenia – myślenia nad tym, co tak naprawdę jest nieszczęściem, co szczęściem, czy człowiek wie, co dla niego jest dobre, o ograniczeniach ludzkiej percepcji i niemożności ogarnięcia naszymi ograniczonymi zmysłami całej sytuacji. A najlepsze, że nie daje nam łatwych odpowiedzi – a może nawet żadnych odpowiedzi. Zakończenie jest mocarne. Aha! Tekst upiększają wspaniałe ilustracje Dawida Longi. Ma gość talent!
  1. Magda Bannerman, Koniunkcja (numer 28) – kolejne opowiadanie, w czasie lektury którego należy być czujnym i skupionym, bo wystarczy mrugnąć, a człowiekowi umknie jakiś ważny szczegół. Rzecz zaczyna się ostro, od morderstwa, potem natomiast mamy zwyczajny, spokojny rejs statkiem. Fajne postaci na tym statku, dobre jedzenie, rozmowy o życiu. Luzik i spokój. No dobra, w jednym Was okłamałem – rejsu nie da się określić mianem „zwyczajnego”. Od samego początku coś jest nie tak, a wrażenie nierealności potęguje się coraz bardziej. Po drodze  wydarza się coraz więcej dziwności, a atmosfera tak gęstnieje, że już nie wiadomo, czy to jawa, czy  duszny koszmar. Jedno jest pewne – mamy tu do czynienia z rasowym horrorem, takim w stylu Drabiny Jakubowej, gdzie straszy się nas przede wszystkim ciężkim klimatem i niesamowitością. I jako opowieść grozy jest to bardzo efektywna – i efektowna – rzecz, ale jako się rzekło, nie tylko o to tu chodzi, bo i fabuła jest zakręcona. Czytelnik musi głowę wytężyć, by pojąć, o co tu chodzi, ale nie martwcie się – to praca nie tylko zajmująca, ale i przynosząca wielką radość. Finał natomiast stawia wszystko niemal na głowie, ale jeśli Czytelnik śledził fabułę uważnie, to nie tylko nie będzie zdumiony, ale nawet odczuje ogromną satysfakcję. I tę kunsztowną wręcz strukturę Koniunkcji – a także mroczny klimat – niesamowicie cenię. Mocna, włażąca pod skórę, rzecz.  
  1. Gaja Wiktoria Królikowska, Czekając na grad (numer 23) – cóż za opowiadanie! Świat przedstawiony świetny – w tej rzeczywistości przodkowie wchodzą w ciała żyjących i ich ustami przekazują potomkom przepowiednie. Brzmi to idyllicznie – nie dość, że człowiek może skontaktować się ze zmarłym bliskim, to na dodatek otrzymać rady życiowe. Piękna wizja. Problem jest taki, że pod przodków mogą się podszyć też byty nieprzychylne człowiekowi i sprowadzić nań zgubę – toteż w świecie stworzonym przez Autorkę funkcjonują ludzie zajmujący się rozmową z opętanymi i rozstrzygający, czy mają do czynienia z prawdziwymi duszami zmarłych, czy może z oszustami. Czytelnik śledzi jedno z tych przesłuchań… i wierzcie mi, kiedy już zasiądziecie do lektury, nie będziecie mogli się od niej oderwać. Jest tam ciągle rosnące napięcie, jest niebezpieczeństwo, jest groza wkradająca się Czytelnikowi pod skórę, jest makabra i są emocje. I to, co osobiście lubię – psychologiczna gra w kotka i myszkę. Przesłuchujący nie wiedzą, z kim rozmawiają, natomiast byt próbuje ich oczywiście przekonać o swych dobrych intencjach. Jest gęsto, Czytelnik nigdy do końca nie wie, czy rację mają sędziowie czy byt, a żeby jeszcze dolać oliwy do ognia, Autorka wprowadza konflikt między przesłuchującymi. Świetne i świetnie napisane opowiadanie.
  1. Jakub M. Figus, Guślarz (drugi numer specjalny) – i tak jak trzy lata temu, trudno było mi ułożyć tzw. pudło. Napiszę więcej – żonglowałem pierwszymi pięcioma miejscami. Guślarz często lądował na najwyższym, co tylko świadczy o tym, jak to opowiadanie lubię. Ostatecznie daję mu brąz, ale chciałbym, by Autor miał świadomość, jak blisko był złota (o ile oczywiście te wirtualne medale w ogóle go obchodzą). Jeśli natomiast chodzi o samo opowiadanie, to zacznę od takiego stwierdzenia: historia ludzkości pełna jest wojen. To oczywista oczywistość, ale jednak wydaje mi się, że nie do końca jesteśmy w stanie pojąć, co to stwierdzenie tak naprawdę oznacza. Skala przemocy jest tak ogromna, że człowiek nie jest chyba w stanie jej zrozumieć; w historii całej naszej cywilizacji było tylko kilka dni, podczas których nie toczył się żaden konflikt zbrojny. Liczba ofiar – czy to zabitych mieczem, kulą, pałką żołnierzy, czy brutalnie zamordowanych, wbitych na pal, spalonych żywcem, zagazowanych cywili – jest ogromna. Miliardy martwych ludzi, miliardy zakończonych przedwcześnie – często okrutnie – żywotów, miliardy utraconych bliskich, miliardy zniszczonych marzeń, celów, planów. Często zapominamy o dawnych tragediach, o dawno zamordowanych ofiarach. A one być może ciągle proszą o naszą pamięć. I o tym jest to opowiadanie – o dawno zapomnianej tragedii i o powinności żywych wobec nich. A na dodatek Autor do narracji antywojennej wprowadza literaturę. Ale nie czyni tego tylko po to, by ubarwić tekst; literatura okazuje się kluczowym elementem historii, gdyż właśnie w literaturze, w sztuce artysta może zawrzeć pamięć; pisarz, śpiewak, a nawet guślarz czy ogólnie humanista jako osoby posługujące się historią, faktami czy jako takim tworzywem słowa, szerząc słowo może tę pamięć nieść dalej. I nie będę tu niczego ukrywał (zresztą w tej topce jestem z Wami szczery tak, jak tylko człowiek może być) – Guślarz to przepiękne, poruszające opowiadanie o ponadczasowych problemach, wręcz poetyckie. To jedno z najlepszych antywojennych opowiadań, jakie przeczytałem.
  1. Agnieszka Rautman-Szczepańska, Kwantosolarus (numer 20) – o tym opowiadaniu bardzo trudno pisać bez spojlerowania, więc wybaczcie Wy, Czytelnicy, i Ty, Autorko, jeśli niezbyt dobrze zachęcę do przeczytania Kwantosolarusa, ale postaram się to zrobić najlepiej, jak umiem. Jeśli mi się to nie uda, to i tak mi zaufajcie, Drodzy Czytelnicy, i sięgnijcie po tekst. Będę wdzięczny. Jeśli chodzi o sam tekst, to rzecz toczy się dwutorowo – jeden tor to Ziemianie i opowieść bardziej obyczajowa, drugi… no właśnie, tutaj za dużo nie chcę – i nie mogę – pisać, bo zdradziłbym zbyt wiele. Dość powiedzieć, że dzieje się tam rasowe sf z ciekawym pomysłem. Zresztą w wątku Ziemian też rasowe sf się dzieje, ale chyba na tym drugim torze jest jeszcze ciekawiej. A skoro w części tej historii poświęconej homo sapiens poruszana jest arcyintrygująca teoria strun, to możecie sobie wyobrazić, jakie wspaniałości serwowane są nam w drugiej części. A w finale oba wątki zazębiają się w sposób wręcz mistrzowski. Zazębienie pozwala nie tylko spojrzeć na cały tekst z zupełnie innej strony, daje do myślenia (szczególnie w kwestii ludzkiego losu, sensu istnienia, rozwoju ludzkości, problemu ciała i duszy), ale przede wszystkim – porusza emocje. I tutaj to poruszenie jest tak mocne, że wręcz może wycisnąć łzy. Fajne postaci, świetny pomysł, chwytanie za serducho. Dostrzegam tu też nawiązania do pewnych starożytnych prądów myślowych, ale nie zdradzę jakich, to zostawiam Wam. Jednym słowem – wspaniałe opowiadanie.
  1. Alicja Westphal-Kalinska, Noc się w morzu zatapia (numer 28) – XIX wiek. Do pewnej szkockiej gospody przybywa Anglik. Podróżnik okazuje się studentem historii zainteresowanym miejscowymi dziejami, kulturą, folklorem, legendami. Jak się okazuje, miasteczko ma swoje opowieści. Jedna z nich dotyczy syren. Nasz bohater przystępuje do badań i wtedy zaczyna się prawdziwy horror. I jest to horror z gatunku tych, że się tak wyrażę, melancholijnych. Ponura atmosfera szkockiego miasteczka, dzika przyroda, miejsce znajdujące się niemal na krańcu znanego świata. Napięcie czai się gdzieś pod powierzchnią, groza nie spada na Czytelnika niczym lawina, ale snuje się za nim, powoli go oplata. Atmosfera jest niesamowita, zakończenie wywołuje dreszcze. A przede wszystkim – rzecz jest tak doskonale skonstruowana, tak pieczołowicie skrojona, że nie ma tutaj żadnego niepotrzebnego elementu. Czytając je, miałem wrażenie, że obcuję z jakimś klasykiem grozy, zaginionym dziewiętnastowiecznym tekstem, który przeszedł przez wiele roztrzęsionych od lektury rąk. I ten kunszt ujął mnie na tyle, że po długich walkach z samym sobą (tak jak po poprzedniej edycji mam kolekcję siniaków!) postanowiłem oddać mu palmę pierwszeństwa. Mocne, niepokojące, świetnie napisane. Gratuluję i dziękuję!

Don Pedro de la Vega z Krainy Borostworów