A w Nipponie pełno zmian – recenzja książki „Czerwony Lotos”

Klimaty dalekiego wschodu, a zwłaszcza Japonii, fascynują sporą grupę czytelników w naszym kraju. Znacząco przyczyniły się do tego seriale animowane anime, puszczane na legendarnym już kanale Polonia 1, albo kultowy serial „Szogun” z 1980 roku, stwarzając z dzisiejszych trzydziestolatków (między innymi autora recenzowanej książki, jak i samego recenzenta) pierwsze pokolenie, które masowo złapało japońskiego bakcyla. Dlatego klimaty kraju kwitnącej wiśni zmieszane z polskim piórem zaintrygowały mnie. Choć zdaję sobie sprawę, że w przypadku Arkadego Saulskiego ta fascynacja sięga głębiej poprzez powiązania rodzinne, o których nie raz w swoich wypowiedziach wspominał.
Przejdźmy jednak do rzeczy, czyli do książki „Czerwony Lotos”. Główny bohater Kentaro jest Duchem – wojownikiem, który przeszedł nie tylko wymagający i testujący granice ludzkiego ciała trening, ale również został wzmocniony szczyptą magii. Jego zadaniem miało być strzeżenie tytułowej „Czerwonego Lotosu”, uznawanej za jedną z nieśmiertelnych, której przeznaczone zostało uratowanie krainy oraz stanie się nową boginią. Kentaro traktuje siebie jako narzędzie, a kiedy zawodzi, jest zmuszony zdefiniować swoje życie na nowo. Postać Ducha, jak i całego ich zakonu, grupy (jak zwał tak zwał) budzi od razu skojarzenia z wiedźminami, jednakże są one tylko pozorne. Mamy tutaj bardziej elitarnego wojownika nawiązującego nie do zachodniego wyobrażenia łowców potworów, faszerujących się jaskółkami i tak dalej, a raczej do bohaterów ze wschodnich historii czy legend, przechodzących coś więcej niż tylko trening szermierki. Duchy są bowiem połączeniem mistrza miecza we wschodnim rozumieniu, co wiąże się również z całą filozofią postępowania, oraz shinobi (ninja). Na koniec rozważań dodam, na obronę autora, że motyw superwojownika pochodzącego z elitarnego cechu lub zakonu nie jest tylko domeną „Wiedźmina”, a literatury fantasy w ogóle, więc choć Duchy w „Czerwonym Lotosie” budzą skojarzenia, to możemy wrzucić w tym przypadku klątwę Sapkowskiego, odnoszącą się zarówno do polskiego fantasy jak i elitarnych wojowników, do kosza.
Świat przedstawiony jest interesujący. Akcja dzieje się na wyspach Nippon, które – uwaga! – nie są Japonią samą w sobie, ale krainą nią inspirowaną. Mamy więc lokalnych władców Daimyō, wierzenia, samurajów, roninów. Wszystko to, co najbardziej fascynuje. W tym świecie znajduje się również magia, oczywiście w bardziej azjatyckim wydaniu. Jednak nie jest ona nachalna, a stanowi jedynie dodatek, co uważam za plus, bo nie zaburza całości klimatu. Ważnym szczegółem jest też fakt, że kraina Nipponu stała się celem inwazji Manduków – ludu koczowniczego, który budzi jednoznaczne skojarzenia z inwazją Mongołów, znaną z kart historii, ale i nie tylko. Gracze od razu przywołają „Ghost of Tsushima”. Muszę przyznać, że inspiracje i nawiązania z gry są wyraźnie. Zresztą, sam autor w licznych wywiadach oraz wypowiedziach potwierdzał, że często inspirował się grami komputerowymi i nie zdziwiłbym się, jeżeli także tę wymienioną powyżej. Stworzenie Manduków, jednego z dwóch antagonistów powieści, w tym przypadku tego będącego dalekim, ale często wspominanym zagrożeniem, które może przyjść w każdej chwili, było dobrym posunięciem. Jest ciekawe właśnie poprzez tę niepewność, niewiedzę, kiedy przybędą i zaleją wszystko niezmierzoną hordą. Wizja klęski wisi nad Nipponem niczym miecz Damoklesa. Dodatkowo są lepszym motywem niż wyświechtany i zinterpretowany chyba na wszystkie możliwe sposoby okres Sengoku Jidai.
Na pochwałę zasługuje też moim zdaniem drugi antagonista – Nobunaga Hiroshi. Nie wspominam, że nazwisko nawiązuje do imienia jednego z najbardziej znanych daimyō w historii, czyli Ody Nobunagi. Nie jest on postacią stricte złą, o nie. Wszyscy go szanują, słuchają, są gotowi pójść za nim w ogień. Jest on bowiem przywódcą całego klanu, którego postępowanie można opisać jako oddanie rodowi, krajowi oraz honorowi. Do tego to człowiek idący po trupach do celu, a każdy krok w jego mniemaniu jest szlachetny i służący wyższej idei. Jego zaślepienie celem tworzy z niego ciekawego, choć momentami przewidującego antagonistę. Jednak jest on na tyle dobrze napisany, że intryguje.
Muszę przyznać, że Arkady Saulski rozpisał bardzo dobrze zarówno akcję, sceny statyczne jak i sceny walki. Zwłaszcza te ostatnie są godne pochwały. Są filmowe i bardzo dynamiczne. Wciągają, przywodzą czytelnikowi na myśl dobrze zrobiony film w azjatyckim wydaniu. O ile w dwóch pierwszych częściach książki sceny są rozłożone równomiernie, to środek trzeciej jest kompletną jazdą bez trzymanki. Wszystkie leci szybko, płynnie, ale czasem robi się przytłaczająco. Jednakże człowiek szybko bierze oddech i rusza dalej.
Wspomniałem o filmowości, ale to nie jest filmowość w wydaniu hollywoodzkim, bo wszystko wskazuje na to, że autor chyba wziął klisze ze wszystkimi filmami Kurosawy, a następnie z całej siły wyżymał z nich esencję. To widać zwłaszcza wyraźnie w otwierającej powieść bitwie, widać to w pojedynkach czy w scenach kompletnie bez walki, ale posiadających poetycki wydźwięk, jak trening miecza w deszczu. Dodaje to właśnie dodatkowego smaczku i lepiej buduje fabułę.
Jednakże książka posiada dwa elementy, które uważam za pewien zgrzyt. Po pierwsze, autor momentami powtarza niektóre informacje do znudzenia. O ile rozumiem sceny, w których samurajowie strącają krew z ostrza. Jest to element kultury oraz świadczy o stopniu wyćwiczenia i ogładzie wojownika. Jednak widząc po raz któryś opis, w małym odstępie od poprzedniego, na jak wielkim koniu jeździł przyboczny pana Nobunagi, rosło we mnie poczucie irytacji. Również nie do końca mi się podoba, że Kentaro na koniec książki zmienia się w Rambo. Mimo iż sceny są dobrze rozpisane, to jednak element przemiany Ducha, opisany wcześniej, traci przez to na znaczeniu. Choć może autor zechce rozwinąć jeszcze samego Kentaro, próbując bardziej wgłębić się w jego przeszłość w następnych tomach.
Podsumowując. „Czerwony Lotos” jest wartką, dynamiczną przygodą w azjatyckich klimatach, które potrafią wciągnąć czytelnika. Jest również historią drogi, odkupienia oraz zemsty, typową właśnie dla kina samurajskiego, ale to jest plus. Świat jest intrygujący i ciekawy, przez co jeszcze bardziej przykuwa czytelnika. Mimo niewielkich zgrzytów naprawdę dobrze się bawiłem przy lekturze. Chciałbym powiedzieć coś więcej i myślę, że autor mi to wybaczy. Tak jak „Serce Lodu”, które z ciekawości zakupiłem parę lat temu, było dla mnie raczej średnią lekturą i nie przypadła mi do gustu, to „Czerwony Lotos” bije tamtą powieść na głowę i myślę, że można śmiało uznać, że jest to najlepsza książka jaką do tej pory napisał.
Grzegorz Czapski