Wywiad z Magdaleną Anną Sakowską, autorką książki „Fuga. Powieść Polifoniczna”
fot. Basia Sakowska

Biały Kruk: Dziś na stronie Magazynu Biały Kruk gościmy Magdalenę Annę Sakowską, autorkę książki „Fuga. Powieść Polifoniczna” oraz licznych opowiadań publikowanych np. w „Fantazjach Zielonogórskich 8”. Na początek nasze delikatnie przerobione standardowe krucze pytanie, trochę jak z jajkiem i kurą. Jak zaczęła się Twoja pisarska droga i co było pierwsze, proza czy publicystyka, zważywszy, że z wykształcenia jesteś dziennikarką?
Magdalena Anna Sakowska: Rzeczywiście tu jest jak z jajkiem i kurą: trudno oddzielić jedno od drugiego. Pisać prozę chciałam niemal od zawsze, ale problem polegał na tym, że podeszłam do zagadnienia bardzo metodycznie, tj. zamiast po prostu chwycić za ołówek i skoroszyt, zaczęłam od wertowania wywiadów z autorami, chadzania na kursy i warsztaty – żeby zobaczyć, jak się właściwie takim pisarzem zostaje. Tam w serce mocno zapadła mi jedna rada: jeśli człowiek zbyt szybko rwie się do prozy, istnieje ryzyko, że nie będzie mieć specjalnie wiele do powiedzenia, młody autor za mało jeszcze przeżył, grzeszy naiwnością i niezdrowym entuzjazmem do życia, lepiej chwilę poczekać, zmężnieć. Wykoncypowałam, że tak właśnie zrobię i wybrałam studia dziennikarskie, bo tam, wiadomo, opisywana materia nie zasadza się na przemyśleniach egzystencjalnych. Jednocześnie, trafiłam na warsztaty dziennikarskie do domu kultury, które prowadziła ekipa lokalnej ursynowskiej gazety, najlepszym zaproponowano staże, potem stałą współpracę, i tak zaczęłam regularnie pisywać, relacjonując najróżniejsze wydarzenia kulturalne, sportowe, społeczne. To było wspaniałe doświadczenie, mam wrażenie, że dziś takich gazet jest już bardzo niewiele: wpajano tam prawdziwy etos dziennikarski, a uczyli go ludzie niemal jak z amerykańskich filmów, trochę za wiele przeklinali, zdecydowanie za dużo palili i z niczym się nie patyczkowali.
A wracając do problemu: proza czy publicystyka, po latach odkrywam teraz, że rada, którą tak mocno wzięłam sobie do serca, była mocno nietrafiona. Może i młodzi nie dysponują przepastnymi otchłaniami doświadczenia życiowego, ale mają za to entuzjazm i świeżość, a poza tym każdy człowiek, niezależnie od wieku, czy jakichkolwiek innych zmiennych, może mieć coś do powiedzenia. Gdybym zaczęła pisać, mając naście lat i (z mojej obecnej perspektywy niewyczerpane zasoby czasu), teraz byłabym w zupełnie innym miejscu. Nauka warsztatu, budowania fabuł, wyrobienie pisarskich nawyków wymagają poświęcenia i determinacji i naprawdę łatwiej to wszystko robić przed trzydziestką.
BK: Dlaczego zaczęłaś pisać akurat Science Fiction? Czy to się wiąże z Twoim drugim fakultetem, a zarazem pasją, czyli etnologią?
MAS: Myślę, że nie będę jakoś specjalnie oryginalna, jeśli wyznam, że piszę to, co czytam i kocham. Znacznie trudniej byłoby mi, na przykład stworzyć dobry kryminał: być może wymyśliłabym jakiś „genialny” sposób ukatrupienia denata, czy wymyślne narzędzie zbrodni, a potem odkryła, że to najbardziej wyświechtany pomysł w historii gatunku? To od strony warsztatowej, ale jest jeszcze oczywiście strona serca, a moje bezpowrotnie oddane jest fantastyce. Fascynuje mnie fundamentalne „what if?”, które leży u podstaw zarówno science fiction (co, gdybyśmy mieli taką technologię lub inną?) jak i fantasy (co gdyby istniały inne rasy na ziemi?). Bardzo działa na mnie nośność metafor, które w ten sposób powstają. Chodzi o to, że pewne rzeczy lepiej widać z oddali, jeśli na przykład umówimy się, że całe zło świata może zostać zaklęte w pierścieniu. Albo jeśli założymy, że pod Londynem istnieje miasto niewidzialnych ludzi, dużo łatwiej wówczas rozmawiać o bezdomności (mówię oczywiście o „Nigdziebądź” Neila Gaimana)! Niektórzy zarzucają fantastyce, że jest „nieprawdziwa”, a mnie za każdym razem, gdy to słyszę, ogarnia bezbrzeżne zdumienie, bo w moim odczuciu jest właśnie niekiedy prawdziwsza niż wszystko inne. Pokazuje, kim jesteśmy jako ludzie, właśnie przez to, że istnieją w niej także smoki.
Etnologia również pozwala zrozumieć mechanizmy działania społeczeństw (takie jak fenomen „niewidzialności” osób bezdomnych), tyle że od trochę innej strony: dekonstruuje pojęcia, które w danym kręgu kulturowym wydają się oczywiste, naturalne nawet (podział na górę i dół, męskie i żeńskie) a wcale takimi nie są. To konstrukty, które w istotny sposób wpływają na każdego człowieka, bo każdy z nas jest zakorzeniony w jakiejś kulturze. Rozumiejąc je, możemy się trochę zdystansować do tego, co nazywamy oczywistym. I rzeczywistym.
Pracując nad licencjatem, badałam lokalną legendę o znachorze i dziwaku, który żył kiedyś na Polesiu, a w tej chwili pozostały po nim opowieści przekazywane z ust do ust w okolicznych miejscowościach: że chodził boso po śniegu, sypiał na cmentarzu na grobie swojej matki, mieszkał w chatce na kurzej nóżce i miał pod nią zakopany skarb ze złotych monet. Fantastyka, nie? Otóż teza mojej pracy jest taka, że wszystkie te opowieści służą poradzeniu sobie lokalnej społeczności z innością, opakowaniu jej w jakieś przyswajalne ramy, poprzez legendę. Wydaje mi się, że pisarze robią to samo, opakowują konfundującą, niezrozumiałą, przerastającą nas rzeczywistość w historie, byśmy mogli choć odrobinę ją pojąć. Pisarze fantastyczni w dwójnasób, ponieważ nie trzymają się kurczowo zastanych ram, mogą z powodzeniem wymyślić trzecią, czwartą, a nawet piątą płeć, albo wrzucić bohatera w stan nieważkości, gdzie góra i dół tracą znaczenie.
Z drugiej strony nie jestem zwolenniczką gett gatunkowych, jakiś czas temu kryminał wyszedł w Polsce z oślej ławki, zaczął być uważany za literaturę piękną i mam nadzieję, że to samo spotka wkrótce fantastykę. W końcu, w tym samym stopniu, co poematy romantyków opowiada ono po prostu o kondycji ludzkiej.
fot. Basia Sakowska

BK: Przejdźmy do książki. „Fuga. Powieść Polifoniczna” to ciekawy tytuł. Skąd pomysł na nazwanie książki i co oznacza „Powieść Polifoniczna”? Ma jakieś konkretne znaczenie?
MAS: Fuga znaczy ucieczka. W muzyce nazywa się tak utwór podzielony na głosy, które uciekają przed sobą i gonią się wzajemnie – każdy powtarza i trawestuje wspólny motyw na swój indywidualny sposób, dlatego fuga to utwór „wielogłosowy”, i w podobny sposób można napisać powieść. W „Fudze” mamy czworo narratorów pierwszoosobowych, uczestników igrzysk, którzy w bardzo osobistym tonie opowiadają o wydarzeniach na arenie, ich punkty widzenia kontrastują ze sobą i uzupełniają się wzajemnie, niekiedy ta sama scena przedstawiona jest z dwóch różnych perspektyw. Każde z narratorów również przed czymś ucieka i tutaj pojawia się oczywiście drugie znaczenie fugi.
BK: W książce, jak sama piszesz, poruszasz ważny temat cyberbezpieczeństwa, mediów społecznościowych i algorytmów śledzących zainteresowania oraz zachowania poszczególnych użytkowników. Bardzo aktualne problemy, choć „Fuga” jest powieścią SF. Próbujesz w ten sposób naświetlić możliwe zagrożenia, jakie z tego powodu czyhają na nas, czyli zwykłych użytkowników, w przyszłości?
MAS: Nie twierdzę, że weszłam w posiadanie kryształowej kuli i taka właśnie będzie przyszłość. Bardziej interesuje mnie teraźniejszość, a mam wrażenie, że żyjemy w czasach, które są totalnie (pojęciowo, kulturowo, emocjonalnie nawet) nieprzygotowane na gwałtowny rozwój technologii, w tym technologii medialnych. Dlatego tak ważne jest, by o nich mówić, dyskutować, przyglądać się temu, co się z nami dzieje (nomen omen podobnie jak Poleszucy radzili sobie ze swoim znachorem) i „Fuga” jest właśnie głosem w takiej rozmowie.
Mój tata mawia, że aby dobrze coś pokazać, należy doprowadzić daną kwestię do skrajności i o ile jest to (cholernie!) irytujący trik polemiczny, o tyle rzeczywiście coś pomaga zrozumieć. A więc mamy teraz wysyp aplikacji sportowych, w których można porównywać (między użytkownikami) osiągnięcia, czasy, wyrobione dystanse – ludzie rywalizują ze sobą, ile kilometrów przejechali na rowerze. Mamy też kochanego fejsbuka, gdzie kciuki w górę decydują o wartości posta (myśli? emocji? człowieka?). Gdyby doprowadzić to do skrajności, otrzymalibyśmy właśnie igrzyska rozgrywane w aplikacji, a zakładając ich popularność, znaleźliby się chętni do śledzenia danych.
Nie odkryję Ameryki, jeśli powiem, że w XXI wieku najmocniejszą walutą są właśnie dane: kto je ma, potrafi (przy pomocy zaawansowanych jak nigdy dotąd algorytmów) zapewnić sprzedaż dowolnemu produktowi (nawet kandydatowi na prezydenta). I teraz pytanie, co jest z nami w stanie zrobić ktoś, kto wie, co lubimy, czego się boimy, o czym marzymy i przy czym robiliśmy sobie dobrze w zeszły wtorek? To wcale nie jest zagadnienie z gatunku science fiction.
BK: Igrzyska, o których wspominasz w powieści, są przerażające. To nie jest Olimpiada, w wykonaniu nam współczesnym, a raczej system challenge’y napędzanych bardziej przez widownię, która swoimi „łapkami” w górę i dół ma nad nimi kontrolę. Zresztą, wyzwania stawiane bohaterom to nie są błahostki, bo są niebezpieczne i grożą śmiercią lub kalectwem. Myślisz, że podobni osobnicy, niczym widownia owych igrzysk, zaczną się pojawiać? Ludzie szukający coraz to większych i dziwniejszych (tu przychodzą mi na myśl japońskie teleturnieje) lub mrożących krew w żyłach wrażeń?
MAS: No cóż, to jest w sumie pytanie o okrucieństwo naszych czasów: czy jesteśmy bardziej cywilizowani od Spartan albo Rzymian, czy może ani trochę nie? Wiem jedno: z etnologicznego punktu widzenia to byłyby fascynujące badania, ale nie podejmuję się rozstrzygającej odpowiedzi. Ludwik Stomma, który zajmuje się antropologią historii, twierdzi, że to, co obecnie nazywamy moralnością, byłaby w XVI wieku sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Okrucieństwo czasów wpływa, bowiem, na zakres wrażliwości ludzi i nie da się otaczać czcią czyjejś nietykalności cielesnej, jeśli własna jest nieustannie narażana przez kalectwo, zarazy, kataklizmy. Czy ma rację? Powiem szczerze: nie wiem. Ale taką właśnie filozofią życiową obdarzyłam jedną z bohaterek „Fugi”, która uważa, że znieczulica prowadzi do cnoty przetrwania. Akcja powieści rozgrywa się w erze zaawansowanej eksploracji kosmosu, a więc wyobrażam sobie, że będą to czasy krótszej średniej długości życia, nowych chorób, wobec których znów będziemy bezbronni, wypadków komunikacyjnych zbierających krwawe żniwo, ludzi podejmujących dramatyczne i niekiedy drastyczne decyzje.
BK: Jak to się stało, że „Fugę” wydał Empik? Jest to kwestia interesująca, bowiem niecodziennie spotyka się debiut książkowy z logiem Empik Go i niemal od razu z dostępnym audiobookiem.
MAS: Wszystko zaczęło się od konkursu Empiku Go na powieść audio właśnie. Nagrody głównej, co prawda, nie wygrałam, ale wydawnictwo skontaktowało się ze mną i zaproponowało współpracę. Można powiedzieć, że „Fuga” została sprzedana na pniu, ponieważ na etapie podpisywania umowy miałam jedynie pierwszy odcinek i streszczenie całości (tyle wystarczało do wzięcia udziału w konkursie). To ogromny komfort dla młodego pisarza! Z drugiej strony byłam przekonana, że taka forma wydania będzie idealna dla powieści wielogłosowej, projekt zgłosiłam do Empiku Go, a nie, na przykład, tradycyjnego wydawcy, bo chciałam, by każdy głos czytany był przez innego lektora, i w ten sposób ta polifoniczność odpowiednio wybrzmiała. Niestety, stało się inaczej i obecnie całość czyta jedna lektorka (Zuzanna Saporznikow obdarzona bardzo fajnym, chropowatym tembrem), co dla niektórych może być nieco konfundujące w odbiorze. Na szczęście jest jeszcze wersja papierowa i e-book, gdzie rozdziały są podzielone na głosy.
Okładka książki „Fuga. Powieść Polifoniczna”

BK: Jakie masz teraz plany na przyszłość? Szykujesz kontynuację? Inną ważną społecznie tematykę? A może chcesz spróbować innego gatunku niż SF?
MAS: Pracuję nad antologią opowiadań science fiction, ale w wersji tego gatunku bardzo soft (z drżeniem kolan, bo podobno antologie słabo się sprzedają). Będzie się to działo w Warszawie za jakieś czterdzieści lat: każde opowiadanie to inny wynalazek przyszłości i inne święto: majówka, Wielkanoc, dzień kobiet itp. Dostałam właśnie dobre wieści od Fantazmatów, że opowiadanie-satelita tego projektu zostało właśnie przyjęte do antologii „Żyli (nie)długo i (nie)szczęśliwie” – tekst ma tytuł „Ubezpieczenie od miłości” i dzieje oczywiście w Walentynki. Dla Białego Kruka też coś tam szykuję w tym temacie i będę trzymać kciuki, żebyście przyjęli do publikacji.
BK: Jakie są Twoje ulubione książki i autorzy? Z których wyciągasz najwięcej inspiracji do pisania?
MAS: To jest takie pytanie, przy którym istnieje skończone prawdopodobieństwo, że po prostu nie przestanę mówić, dlatego, żyjąc mimo wszystko w czasach konwencji praw człowieka, samoograniczę się do aspektu inspiracji. Na projekt „Święta 3.0” z pewnością duży wpływ mieli trzej mistrzowie opowiadań: Philip K. Dick, George R.R. Martin i Antoni Czechow. Może niektórych to zaskoczy, ale u Martina najbardziej cenię właśnie nie „Grę o tron”, ale opowiadania, które w Polsce wyszły w trzech tomach retrospektywy i są w mojej opinii absolutnym mistrzostwem świata. Oczywiście, przy takim temacie trudno pominąć mocny serial Black Mirror, który nota bene odegrał też swoją rolę przy „Fudze”, jako że pełno w nim opowieści o technologiach komunikacyjnych. Z kolei u J.K. Jemisin w „Piątej porze roku” podpatrzyłam, że przekleństwa bohaterów mogą odzwierciedlać najbardziej negatywnie waloryzowane aspekty otaczającej ich rzeczywistości, tak jak to się, zresztą, dzieje naprawdę w języku. Na przykład na planecie o wysokiej aktywności sejsmicznej, „na rdzę” jest szpetnym przekleństwem (w przypadku trzęsienia ziemi korozja jest przecież śmiertelnym zagrożeniem) a w „Fudze”, kiedy stanie się coś złego, bohaterowie mówią „niech to bluskrin”, a „zawirusowany” jest naprawdę nieprzyzwoicie brzydkim wyrazem.
BK: Dziękujemy za wywiad.
MAS: Ja również dziękuję.