Jak wracają umarli. Omówienie „Snów umarłych 2022. Polskiego rocznika weird fiction”

W marcowym numerze tegorocznej (2023) „Nowej Fantastyki” Marta Sobiecka – autorka i redaktorka – opublikowała ważny artykuł pt. Przełamać paradygmat. Z badawczą wnikliwością pokazała w nim, że (horror) weird fiction to gatunek zyskujący na polskiej scenie literackiej grozy coraz większy rozgłos. Pozwala on podejmować istotne tematy, prowokować do dyskusji o schematach w horrorze i o jego umownych granicach, wreszcie też funkcjonuje jako – jak ujęła to autorka tekstu – „pełnoprawne narzędzie literackiego opisu świata”.

Nieco wcześniej zaś w krakowskim Wydawnictwie IX pojawiła się kolejna odsłona Snów umarłych, sztandarowego rocznika prezentującego polską scenę właśnie nurtu horror weird fiction. Sny umarłych, początkowo ogłaszane przez Phantom Books, po pewnych zawirowaniach trafiły pod skrzydła nowej oficyny. Teraz zdaje się, że ich los przynajmniej w ciągu kilku przyszłych lat będzie bezpieczny. Jakie sny umarli wyśnili tym razem?

Jak przystało na ów gatunek, rzeczony zbiór zaczyna się… dziwnie. Otwiera go Krzysztof Grudnik – będący jednocześnie jednym z redaktorów tomu – ze swoim dziełem pod tytułem Re: Propozycja publikacji. Dziwność nie jest jednak w tym wypadku tożsama z niesamowitością. Tu należy prędzej rozumieć ją jako osobliwość, jako coś, co konfuduje. Utwór, zgodnie ze swoim tytułem, nie jest opowiadaniem, lecz fikcją literacką w postaci zwrotnego e-maila od… redakcji przygotowującej antologię grozy. Brzmi dość autotematycznie?

Dzieło Grudnika dosadnie i z jaskrawością wyróżnia się spośród całej reszty tekstów swoim charakterem dogłębnie publicystyczno-satyrycznym. Właściwie może (ale oczywiście nie musi!) zostać odczytane nawet nie tyle jako literatura, ile jako gorzki komentarz do rzeczywistości, odebrane nie jako zamknięty w literach martwy tekst, ale jakiś, zdawałoby się, ruch, tętniący i nabuzowany, coś, co oddziałuje na realną przestrzeń, zmusza do działania, wystosowania odpowiedzi, podjęcia dyskusji (a może i wszczęcia kłótni). Prowokacja? Na pewno mniej lub bardziej bezpośrednie wciśnięcie kija w mrowisko – a tym mrowiskiem jest tu szeroko rozumiane polskie środowisko grozy.

Utwór staje się przyczynkiem do poddania krytyce nie tylko literatów. Wypowiadająca się w tekście z głęboką drwiną redakcja nie zostawia suchej nitki na nikim i niczym. Po kolei dostaje się: twórcom horrorów (są bez talentu, piszą wtórnie, posługują się ogranymi pomysłami), czytelnikom (znajdującym w oklepanej gatunkowości dogłębną przyjemność lekturową), językowi autorów (który jest tandetnie staroświecki, stylistycznie bełkotliwy), recenzentom (czy raczej pseudorecenzentom, wszelkim tym tzw. bookstagramerom operującym bardziej zdjęciami niż słowem) i wreszcie płciowym podziałom (autorki grozy mają być z założenia lepsze niż autorzy).

I choć można upierać się przy tym, że całość to nadal wyłącznie fikcja literacka, to trudno odrzucić wrażenie dosadnie komunikowanej aluzyjności… Zresztą Grudnik nie raz i nie dwa udzielał się już w charakterze publicysty czy szerzej komentatora tego polskiego środowiska grozy. Jest on autorem co najmniej jednej recenzji książkowego horroru, a także twórcą podcastu o wiele już tu zdradzającej nazwie Gryzę grozę. Te przestrzenie wypowiedzi wykorzystywał, aby przykładowo komentować właśnie kwestie języka horrorów czy ogłaszanej współcześnie twórczości recenzenckiej.

Umieszczenie takiego utworu na samym początku antologii to działanie bardzo ryzykowne – oto bowiem czytelnik skonfrontowany z tym stanem rzeczy (o ile uznał, że jest to w jakimś stopniu diagnoza realna) może wpaść w zakłopotanie: czy jest w ogóle sens sięgać po dalsze teksty? Bo jeśli to zachęta do lektury, to doprawdy dziwna (!), na dodatek wystosowana przez… redaktora tomu. Pojawia się obawa: czy teksty w rzeczonych Snach… także są tak miałkie, wtórne i stanowią jedynie taśmowo wytworzoną literaturę, naprędce polepioną z przebrzmiałych motywów? Grudnik zostawia czytelnika z taką refleksją, a ten – skonfundowany, ale nadal ciągle dzielny (w końcu sięgnął po tę książkę, by się bać!) – postanawia przekonać się osobiście.

I jakie światy odwiedza czytelnik? Po powyższym utworze trafia do Miejsca, które ćmy zwą domem autorstwa Anety Pazdan (jednej z dwóch kobiet, które znalazły się w Snach…). To utwór operujący niedopowiedzeniem, z sugestywną pierwszoosobową narracją i enigmatyczną postacią bogini. Z opowiadania wyzierają groza, smutek, a przede wszystkim strata. Autorka z konsekwencją buduje klimat rozpaczliwej postapokaliptycznej rzeczywistości, pisząc o łzach, pętlach na szyi, zdesperowanych wisielcach czy smrodzie trupów. W ten sposób tworzy koherentną przestrzeń, której granicą staje się przywoływany wielokrotnie w utworze mur. Opowiadanie może zostać odczytane jako usilne dążenie do zdobycia nadziei, jako pragnienie boskiego objawienia, przynoszącej ukojenie epifanii, poszukiwanej za wszelką cenę – nawet najwyższą, jaką jest życie.

Niepojęta milcząca boskość została też przedstawiona w utworze Człowiek z jednym uchem autorstwa Michała Puchalskiego. Dzieło jest jednak przepełnione nie tyle smutkiem, ile – dla odmiany – sporą dawką humoru. Autor bardzo sprawnie operuje motywami humorystycznymi i piórem w ogóle, dzięki czemu całość napisana jest umiejętnie i efektownie pod kątem literackości i warsztatu. Przez tekst się wręcz płynie, poznając zadziwiającą opowieść o niejakim Uśmiechniętym Bogu, który raptem pojawił się w mieście. Bóg potrafi spełnić wszelką prośbę każdego, kto do niego przyjdzie. Jest jednak jedna reguła – za urzeczywistnienie życzenia trzeba mu coś oddać… Szkopuł w tym, że nigdy nie wiadomo, co można stracić – oko, ręka, tytułowe ucho, wszystko jest zupełnie nieprzewidywalne. Wraz z rozwojem wydarzeń krąg wyznawców Uśmiechniętego Boga powiększa się. Jak zakończą się te osobliwe pielgrzymki?…

W dużym stopniu na humorze oparł swój utwór również Jarosław Klonowski. Jego Pierwsze loty w stronę księżyca są rzeczywiście kosmicznym odlotem. Mglista i mroczna przestrzeń Whitechapel, wymieniane jednym tchem lovecraftowskie motywy, groteskowe, pojawiające się znikąd postacie, a także wzmiankowany humor czy celnie wyzyskany potencjał języka potocznego skutkują mieszanką zadziwiającą i niebywałą. Znaleźć tu można też tak znamienne dla weird fiction oniryzm i zacieranie się granic między jawą i ułudą. Autor serwuje to wszystko czytelnikowi w sposób efektowny i pomysłowy.

Pomysłowość to zresztą jedna z cech omawianego zbioru w ogóle. Manifestuje się ona nie tylko w samej treści, w przebiegu danych fabuł, ale nawet i w aspektach wizualnych. W tym względzie najszczególniejsze są Paprotka Franciszka Mocka oraz Ketamina Marcina Mierzejewskiego.

Pierwszy wskazany utwór nie tylko wzbogacono gustownymi asteryskami w postaci właśnie liścia paproci (rezygnując z obecnego przy innych tekstach separatora „***”), ale również ozdobiono tajemniczymi, wzbudzającymi grozę ilustracjami. Paprotka to zdecydowanie jedno z wyjątkowo wyróżniających się dzieł w tej antologii. Utwór jest postapokaliptycznym sci-fi weird horrorem, miejscami mogącym kojarzyć się z klasykami pokroju Dickowych androidów. Nadto podejmuje – właśnie zgodnie z tym, co napisała zacytowana na wstępie Marta Sobiecka – ważne tematy, odnosi się do kwestii tak doniosłych, jak samotność, uczucia, rozwój cybernetycznych technologii (i cyberzagrożeń!) i wreszcie przyszły kształt Ziemi oraz stosunków międzyludzkich rozważanych przez pryzmat ekologii. Przykre konstatacje i ponura futurystyczna wizja łączą się z apokaliptycznym, destrukcyjnym obrazowaniem. Rzecz niewątpliwie warta lektury.

Z kolei drugie wspomniane opowiadanie – Ketamina – to już zupełny odjazd formalno-treściowy. Niczym w założeniach znamiennych dla liberatury autor integralnie spaja ze sobą przebieg akcji ze sposobem ukazania tekstu i składacz musiał się chyba niemało namęczyć podczas dbałości o jego ułożenie. Ten bowiem w pewnym momencie rozbija się na dwie autonomiczne kolumny, a czytelnik zostaje postawiony przed decyzją, w jaki sposób kontynuować lekturę. Kilka razy zresztą druga kolumna stopniowo zanika, a tekst wraca do tradycyjnego układu. Ponadto występują tu wyraziste rozstrzelenia czy rozrzucone niespodziewanie albo rozciągnięte na szerokość całej strony wyrazy. Ta oryginalna forma podania utworu – miłośnikom grozy mogąca choć troszkę kojarzyć się przykładowo z Domem z liści (choć oczywiście w opowiadaniu owe typograficzne zabiegi nie są zrealizowane aż na taką skalę) – jest w pełni spojona z jego treścią.

Warstwę językowo-fabularną Ketaminy Mierzejewski nasyca bowiem taką samą chaotycznością i równie zawrotną eksperymentalnością. Opowiadanie to – co zresztą współgra z jego tytułem – może być niejako rozpatrywane w kategoriach sztuki psychodelicznej. Utwór traktuje o – w największym skrócie rzecz ujmując – świadomości (i przestrzeniach nieświadomości) człowieka, o doniosłym i od zawsze dręczącym problemie ludzkiego „ja”. Zarówno te odważne manipulacje formalne i treściowe, jak i uwypuklane z polotem kwestie jaźni człowieka przywodzą na myśl dzieła nawet takich artystów jak choćby Stanisław Przybyszewski.

Snach… drzemie sposobność do co najmniej jednego jeszcze zespołowego ujęcia kilku utworów, potraktowania ich pozornie wspólnotowo, bo przecież bez odmawiania im integralności i pomysłowości. Opowiadania te postrzegam jako dzieła bezsprzecznie przynależne do weirdu, a jednocześnie czymś się na tle zbioru wyróżniające. Nazwę to przygodowością.

Bo choć dokonując gatunkowego opisu weird fiction, nierzadko wskazuje się na beznadziejność protagonisty (wynikającą z tego, jak jest on usytuowany względem rzeczywistości), a zatem uwypukla się jego niemoc oraz świat wewnętrzny, rzutujące z kolei na zewnętrze i wpływające na ogólny kształt dzieła, często to dzieło „spowalniające”, a także kładzie się nacisk na atmosferę dominującą nad zdarzeniowością, to nie jest to przecież jedyny słuszny model tego gatunku (o ile w ogóle można o takim orzekać). Wystarczy przywołać fenomenalny zbiór Słupnik autorstwa Jakuba Bielawskiego i przypomnieć sobie, jak ów zbiór, pozostając rasowym weirdem, oferuje jednocześnie światy wypełnione spektakularną akcją, godną sfilmowania. I podobnie w omawianych tu Snach… pojawiają się co najmniej trzy opowiadania, które okazują się szczególnie zdynamizowane, a przy tym nawiązują też do podobnych motywów czy bliźniaczego obrazowania.

Pierwsze z rzeczonej trójki – i w mojej opinii w tej trójce najatrakcyjniejsze – to Drzewa rosną na polanie autorstwa Grzegorza Czapskiego. W utworze przeplatają się ze sobie dwie – a właściwie nawet i trzy przestrzenie narracyjne. Główna z nich, implikująca ściśle tę drugą i wraz z nią osadzona w teraźniejszości, przedstawia prywatne śledztwo prowadzone przez niejakiego Bartka. Mężczyzna wyrusza do Iglic Podlaskich w celu odnalezienia i uratowania swojego przyjaciela Marka, od którego po roku milczenia otrzymuje raptem niepokojącą wiadomość. Bartkowi udaje się zdobyć komputer Marka, a czytelnik poznaje dzięki temu niektóre notatki mężczyzny, tworzące właśnie ową drugą płaszczyznę narracji i rzucające nieco światła na całą sprawę. Trzecia przestrzeń opowiadania również funkcjonuje na zasadzie cytatu, ale tym razem tkwi w przeszłości, bo w roku 1946. Są to prywatne zapiski niejakiego lejtnanta Igora Kołdunowa. Dowódca oddziału NKWD z rosnącym przestrachem opisuje w nich niemożliwości, których poczyna doświadczać w miejscu, do którego po latach wracają Marek i Bartek.

Konstrukcja opowiadania cechuje się zatem pewną kompleksowością, ale Czapski świetnie sobie z nią radzi. Narracje zazębiają się ze sobą i uzupełniają wzajemnie, wzmagają napięcie, kierując wreszcie do efektownego finału. Istotnym motywem opowiadania są tytułowe drzewa, zaś przestrzeń lasu pozwala na wdrażanie wątków kolejnych: związanych z ludowymi wierzeniami, czarną magią, demonami i tajemniczym niebezpiecznym kultem. W utworze naprawdę się dzieje i jestem przekonany, że jego ostatnie bitewne sceny i przewrotne zakończenie znakomicie spełniłby swoją funkcję na dużym ekranie – a równie dobrze spełniają ją już na papierze.

Kolejne opowiadanie, które można zaliczyć do przygodowej dziwności i które eksploruje podobne motywy, to Pamiętnik Hansa-Günthera Ochsenbacha autorstwa Leszka Baderskiego. Utwór ten również ukazuje na podstawie dokumentu pewną osobliwą historię, której centralnymi komponentami są czarna magia (tu delikatnie wzbogacona odwołaniami do Lovecrafta) i żywioł przyrody, włącznie z wyzyskanym mrocznym potencjałem lasu. Cała opowieść to właśnie zapiski z tytułowego dokumentu, które, jak można przeczytać na początku, „z języka niemieckiego przełożył i stosownymi uwagami opatrzył Płamen Weljanow”. Utwór posiada zatem przypisy i marginalne dopowiedzenia wspomnianego edytora, co jest oryginalnym urozmaiceniem całości.

Baderski, choć snuje historię niepokojącą i oczywiście pozbawioną szczęśliwego finału, jednocześnie nasyca opowieść humorem, który rozładowuje napięcie i znacząco podnosi poziom tego niewątpliwie udanego dzieła. Źródłem owego humoru jest zaś tytułowa postać: nieco posunięty już w wieku Niemiec, który nie szczędzi szyderczych i stereotypowych komentarzy o otaczającej go rzeczywistości. Z różnych powodów musi on opuścić ukochaną ojczyznę i zapuścić się aż na tereny znienawidzonej przez siebie, zdziczałej Słowiańszczyzny. Tam prędko przekona się o swojej niemocy, gdy zostanie wciągnięty w wir szaleńczych wydarzeń…

I wreszcie trzeci utwór, domykający wyszczególnioną przeze mnie przyrodniczo-awanturniczą weirdową trylogię. Jest to Problem u korzeni Jakuba Luberdy: opowiadanie z mocno zarysowaną postacią sierżanta Krafta, prowadzącego śledztwo w przedziwnej i upiornej sprawie, która ściśle wiąże się właśnie z korzeniami. Występuje tu również niejaka Tilia Czarnomesz, dziewczyna obdarzona niezwykłymi mocami, i właściwie to ją należy uznać za centralną osobę całej opowieści.

Luberda, prócz tego, że przedstawia rzecz naszpikowaną zwrotami akcji, zdynamizowaną i pokawałkowaną – na co wskazują choćby dostrzegalne i często występujące separatory – jednocześnie proponuje utwór, który można odczytywać przez pryzmat trudnego i nierzadkiego problemu: wykluczenia. Wzmiankowana Tilia z pewnych względów jest wyszydzana i odrzucana przez zbiorowość i właśnie owa ekskluzja społeczna staje się motorem napędowym całego utworu. Przy tym sprawia, że dzieło może skłaniać do podejmowania pogłębionej refleksji o charakterze ogólnoludzkim, gdyż za pomocą narzędzi opowieści grozy chce mówić o czymś ważnym, niekoniecznie z tą niesamowitością bezpośrednio związanym.

Snach… bywa też jednak spokojniej. Jeden z najlepszych tego przykładów to nostalgiczny Szary dom Jakuba Filipkowskiego. W owym niedużym utworze, zapełnianym przez snujące się, bierne, milczące postacie, tworzące rodzaj osobliwej wspólnoty, pierwszoosobowy narrator retrospektywnie, z poczuciem przygnębienia, opowiada o własnym życiu. Przyznaje wprost: „Patrzę na swoją przeszłość z obrzydzeniem, tak jak z pewnością wy. Śmieszny wydaje mi się bezsens dążenia do sukcesu, który nie niesie za sobą nic więcej niż to samo życie na tle większej ilości rzeczy”. Szary dom niewątpliwie pozwala złapać oddech, odsapnąć, odpocząć od utworów żywiołowszych. Umożliwia też – podejmując tematykę śmierci, straty, przemijania, kruchości życia – pogrążenie się w zadumie.

Literatura grozy rzadko oferuje pocieszenie i nic też dziwnego, że tak uparcie powraca do żywiołu śmierci. Jego osobliwe wydanie znalazło się w utworze Bardzo długie pożegnanie autorstwa Marcina Bartosza Łukasiewicza. Pierwszoosobowy narrator wprowadza czytelnika w przedziwną historię, naznaczoną wyraziście uwypuklonym motywem sobowtóra. Punktem wyjścia jest pogrzeb Amelii, żony protagonisty, na którym niespodziewanie pojawia się kobieta będąca rzekomo jej siostrą. Problem w tym, że wdowiec nie miał pojęcia o istnieniu jakiejkolwiek siostry. Co więcej, nosi ona jej imię, a nawet… wygląda identycznie jak ona. Mężczyzna postanawia rozwiązać tę osobliwą sprawę. Finał utworu nosi znamiona literatury na wskroś już fantastycznej i nie dla każdego może być przekonujący, choć warto z pewnością docenić pomysł autora.

Rozmaicie układające się relacje damsko-męskie, naznaczone stratą, erotyzmem i bólem, przedstawił też Łukasz Borowiecki w ciekawym i sprawnie napisanym Odejmowaniu. Tytułowy proces wiąże się tu z nieposłuszną – wręcz demoniczną – ręką niejakiej Sealyham. Kończyna zaczyna żyć własnym życiem i stanowić realne zagrożenie. Bohaterka podejmuje zatem usilne próby najpierw złagodzenia jej siły, a wreszcie jej ostatecznego właśnie odjęcia, zażegnania złego ducha zaklętego w osobliwej materii. Materia dysponuje jednak potężną mocą i cały utwór można rozpatrywać w kontekście relacji walki między duchem i materią, a także widzieć go jako opowieść o niemożności dotarcia do natury człowieczeństwa.

Demoniczna siła odgrywa pierwszoplanową rolę również w opowiadaniu Copperhead blues Jacka Pelczara. Utwór niepozbawiony jest żywiołowej akcji, której dynamiczny bieg nadaje z pozoru nic nieznacząca miedziana figurka węża. Pelczar zabiera czytelnika w świat pełen brutalności, w rzeczywistość kierowaną mrocznym przeznaczeniem, której fundamentem staje się straszliwa potęga, niemożliwa do zatrzymania i uśmiercenia. To przy tym jeszcze jeden utwór w Snach…, który umiejętnie operuje przygodowością, choć ładunek „weirdowości” może wydać się tu nieco mniej dostrzegalny.

Tego ostatniego nie można z kolei powiedzieć o Obserwatorze Pawła Lacha – świetnym, na wskroś weirdowym opowiadaniu, będącym sugestywnym opisem prób odsłonięcia mechanizmów sterujących rzeczywistością. Próby te podejmuje samotny emeryt Henryk Czarnota, spełniający się – i to od ponad dwudziestu lat! – właśnie w funkcji obserwatora swojego osiedla, w szczególności zaś bloku naprzeciwko, który zdaje się kierować jakąś tajemniczą regularnością: dzień w dzień w mieszkaniach tego bloku dzieje się bowiem to samo. Pokój Czarnoty zostaje przedstawiony jako „sztab badań nad złożonością lokalnego Wszechświata, którego ruchy są zapisane w liczbach i da się je sprowadzić do pewnego schematu”. Mężczyzna jest przekonany, że całym blokiem zarządzać musi ktoś potężny, jakiś Bóg – a może, jak sugeruje mu jego znajomy, nawet i diabeł. Niechaj czytelnik sam się przekona, czy wysiłki Henryka przyniosą pożądany skutek…

Równie pierwszorzędnie i niemal klasycznie założenia weird fiction realizuje Robert Zawadzki w swoim utworze Horror vacui. W domu protagonisty – pierwszoosobowego narratora – zjawia się któregoś razu, przywieziona nad ranem przez ojca, tajemnicza dziewczyna. Ojciec obwieszcza synowi i jego matce, że zostanie ona z nimi na najbliższe miesiące, i urządza jej lokum na strychu. Dziewczyna nie mówi niemal nic (chyba że do siebie), porusza się jakby z poczuciem bólu, na ciele nosi jakieś plastry i z niewiadomych powodów spędza dużo – za dużo – czasu w łazience. Bohater-narrator jest z kolei trapiony niepewnością i osobliwymi snami. Przybyszkę mianuje on „czystym symbolem – widmową postacią bez tożsamości i przeszłości, żywcem wyjętą z ilustracji Blake’a albo obrazów Böcklina”. Wiedziony ciekawością, pragnie za wszelką cenę pozyskać o niej jakąkolwiek wiedzę.

Cała konstrukcja opowiadania jest bardzo przemyślana, a wyważony, elegancki – lecz nienarzucający się nachalnie – język znakomicie współgra z oniryczną atmosferą i klimatem pęczniejącej zagadki, a nawet sugerowanym gdzieś w tle i między wierszami erotyzmem. Osoby będące na bieżąco z powstającą obecnie literaturą weird fiction powinny już Zawadzkiego dobrze kojarzyć – kilkakrotnie dał on się poznać jako autor świadomy gatunku i obecnie zdaje się jednym z najbardziej obiecujących twórców w tej sferze.

Bardzo weirdowo jawi się też dzieło Sylwestra Gdeli, opatrzone przewrotnym tytułem Jak dobrze, że jesteś. Przy jego pierwszej lekturze narzucają się na myśl inspiracje kafkowskie, przykładowo gdy narrator-protagonista opisuje przestrzeń, w której się znalazł, a także związaną z nią własną sytuację: „są [tu] tylko betonowe trakty, wyrobiska, nieużytki i wzgórza, z których wszędzie patrzą na ciebie błyskające ślepia kopalni, fabryk i elektrowni. Wszystko przypomina o tym, czym jestem naprawdę. Trybem w maszynie”. Mężczyzna z powodu poważnych długów trafił na wyspę, na której wykonuje znienawidzoną przez siebie pracę polegającą najogólniej na kontroli produkowanych półproduktów. Istotnym wątkiem dzieła stają się dodatkowo tajemnicze larwy, rzekomo zasiedlające ludzkie głowy i karmiące się ich życiem. Utwór jest jednym z najbardziej pesymistycznych w całym zbiorze i bez wątpienia zapadającym w pamięć.

Mówiąc o klimacie przygnębienia i dziwności ukazanym w Snach…, nie sposób nie wspomnieć o Sześcianie Szymona Bokota. Oto któregoś dnia Paweł, protagonista opowiadania, zachodzi do domu swojego brata Piotra i znajduje go tam martwego w fotelu. Choć mężczyźni nie żyli ze sobą w zgodzie i dzieliło ich niemal wszystko, Paweł usilnie chce dociec przyczyny śmierci brata. Mimo że oficjalnie stwierdzono zawał serca, mężczyźnie nie daje spokoju okrutne samookaleczenie, którego dokonał samobójczo Piotr. W pewnym momencie punktem centralnym opowiadania staje się też właśnie tytułowy prostopadłościan, odnaleziony przez Pawła pośród rozmaitych szpargałów w domu zmarłego. Z pozoru najzwyczajniejszy, wykonany najpewniej z metalu przedmiot z niejasnych powodów narzuca się Pawłowi, który zaczyna w nim upatrywać klucza do wyjaśnienia tajemnicy – o ile jakiekolwiek wytłumaczenie i tajemnica rzeczywiście tu istnieją.

Nie mniej pesymistycznie prezentuje się opowiadanie Czy w ogóle nadejdzie koniec autorstwa Michała J. Sobocińskiego, choć jego klimat – przynajmniej na początku – wcale na takie wątki nie wskazuje. Czytelnik trafia bowiem na wakacyjny lipcowy biwak, który postanawia urządzić sobie grupa młodych znajomych. Ta pozorna sielanka szybko zostaje jednak zburzona, gdy Stefan, najmniej fortunna postać utworu, staje się ofiarą oszustwa i narzędziem w złowrogim planie, który postanawiają wcielić w życie członkowie tajemniczego, prastarego kultu. To bodaj najbardziej pulpowe dzieło ze wszystkich ujętych w tych Snach… i choć bynajmniej nie jest to jego wada, to jednak fabularnie i językowo nie każdego czytelnika może całkowicie pozyskać.

Niekoniecznie w pełni przekonujące zdaje się też Zimno Rafała Pietrzyka, co może według mnie wynikać z osobliwego – niejako „urywkowego” czy eliptycznego – stylu, jakim operuje autor, a także z niewystarczającego wyklarowania pewnych wątków, których na przestrzeni tego względnie niedużego opowiadania wyrasta dość sporo. Trzeba jednak przyznać, że akcji tu nie brakuje i można z tej pozornej chaotyczności wyzyskać dla siebie czytelniczą przyjemność. Pietrzyk pokazuje w punkcie wyjścia dość kuriozalną rzeczywistość pewnej rodziny, która pewnego dnia musi niespodziewanie zmierzyć się z ogarniającym ich sąsiadów szaleństwem, będącym realnym zagrożeniem ich życia. W opowiadaniu pojawia się dosadna brutalność, wzbogacana w jego dalszej części niespodziewanymi twistami. Być może gdyby było ono nieco dłuższe, działałoby jeszcze silniej i lepiej.

Niedługie – choć tym razem wyraźniej spójne, a także jednowątkowe – jest również opowiadanie Noc Daniela Krawczyka. Pierwszoosobowy narrator – bohater cierpiący na bezsenność i zadręczający się traumatycznym wspomnieniem z dzieciństwa – zostaje raptem wciągnięty w dziwaczną sprawę. W środku nocy zjawia się u niego sąsiad, zapijaczony i śmierdzący wschodnimi fajkami Gienek, który usilnie prosi o pomoc w związku z – jak się okaże w jego mieszkaniu – bardzo nietypowym zniknięciem jego żony… To kolejne dzieło z omawianej antologii, które w udany sposób realizuje najznamienniejsze założenia weird fiction.

O sąsiadach traktuje też opowiadanie Aleksandry Bednarskiej – a może i właśnie nie o nich, skoro jego tytuł brzmi To nie sąsiedzi. Utwór napisano z niemałym rozmachem, w oczy rzuca się przemyślana konstrukcja dzieła, podpartego oryginalnymi motywami, nieprzeciętną pomysłowością. Autorka osadza akcję w futurystycznym Singapurze, a protagonistą opowiadania czyni Scotta (który właściwie nazywa się Chen Chih-hsien), zajmującego się… wypędzaniem duchów i łamaniem klątw. Czy raczej: niegdyś się tym zajmującego, gdyż pewne wydarzenie sprawia, że Scott nieodwracalnie zmienia bieg swojego życia. Utwór nie boi się wykorzystywać mocnego, mogącego kojarzyć się z body horrorem, obrazowania. Jednocześnie nie epatuje tanią ekstremą, lecz przeciwnie – jest kolejnym dziełem wywołującym w czytelniku rozmaitość refleksji.

Jak przystało na weird fiction, na próżno czytelnik oczekuje szczęśliwych zakończeń – i bardzo niefortunnie kończy się też ta rzeczona antologia. Na sam jej koniec odbiorca zamiast wisienki na torcie – bo już teraz można przyznać, że w ogólności rocznik 2022 jest rocznikiem całkiem udanym, smakowicie prezentującym się kąskiem – otrzymuje najgorsze opowiadanie z całego zbioru. Jest nim liczący zaledwie cztery strony utwór Gliniani ludzie autorstwa Tomasza Czarnego, kojarzonego zresztą nie tyle z weird fiction, ile z horrorem ekstremalnym. I jak tytułowe postaci ulepione są z gliny, tak utwór Czarnego jawi się jako zupełnie nieprzekonujący i przypadkowy zlepek różnych motywów, które mniej lub bardziej można na gruncie weirdu eksplorować. Są tu więc: tajemnicza figura ojca, operowanie niedopowiedzeniem, kwestie władzy, kontroli i uległości, niewyjaśnione byty, z tytułowymi na czele, czy szerzej kwestia niejasnej ontologii w ogóle. Czarny postanawia zaś wpakować to wszystko w bardzo szczupłą formę i zamieszać tymi składnikami jak chochlą w garze w nadziei, że uda mu się magicznie uwarzyć coś, co czytelnik uzna za weird.

W efekcie powstał utwór, który bynajmniej nie zachęca do jakiejkolwiek refleksji i który nie wzbudza tego pożądanego dreszczu niesamowitości. Nie tylko, że wcale nie przekonuje: on wręcz niebezpiecznie ociera się o kicz i banał, zbliża do infantylnego silenia się na straszenie rzekomą dziwnością i niejasnością. Trudno jednak spodziewać się literatury wysokich lotów po kimś, kto napisał taką powieść jak Siostra… Opowiadań w omawianych tu Snach… jest dość sporo – i jeśli czytelnik postanowi odrzucić lekturę któregoś z nich, to niech to będą właśnie Gliniani ludzie.

Rozrosła się zbyt potężnie ta recenzja i pora już kończyć. Jej objętość współgra jednak z objętością zbioru. Zastanawiam się, czy nie lepszym pomysłem byłoby rozbicie całości chociaż na dwa tomy. Mimo że napisałem parę słów o każdym opowiadaniu, to z pewnością w innych omówieniach, ale i przy lekturze niektórzy autorzy mogą się po prostu w tym tłumie zagubić, pozostać nie w pełni zauważeni, pominięci czy zwyczajnie zapamiętani jedynie efemerycznie. To zawsze duże ryzyko przy takich – no właśnie: dużych – antologiach, których główny cel, przekrojowość, jest przecież mimo wszystko szlachetny.

Tom za rok 2022 należy ocenić – z tym jednym wyjątkiem – pozytywnie. To antologia różnorodna, pokazująca, że narzędzia weirdu można wykorzystywać w oryginalny nadal sposób, aplikować je do najrozmaitszych tematów, bez konieczności ciągłego uciekania się do – częściowo wyeksploatowanych już – światów wyobraźni choćby Poego i Lovecrafta. Weird mieni się tu wieloma odcieniami głębokiej czerni.

Teraz pozostaje zaś czekać na rocznik kolejny. Wiadomo już, że następny tom ma być tematyczny i przedstawiać weird przez pryzmat zagadnień historycznych. Takie zawężenie tematyki zdaje się znakomitym pomysłem – a w przyszłości okaże się, na ile udanym.

Michał Pleskacz